Nie miałem tego w planach. Nie było to postanowienie noworoczne, których nigdy nie wyznaczam sobie. O tym, że spróbuję potrenować każdego dnia w tym miesiącu zdecydowałem około 10 stycznia, kiedy zorientowałem się, że przez te dziesięć dni trenowałem bez przerwy.
Mój organizm widać tego mocno potrzebował, bo wyjątkowo kiepskiej końcówce roku, kiedy przeciągało się roztrenowanie oraz doszły do tego choroby.
Potrzebowała też tego moja głowa, w której coraz częściej pojawiało się zniechęcenie, znudzenie i myśli o rzuceniu tego wszystkiego w cholerę.
Skoro i ciało i głowa tego potrzebowały, to nagle się okazało, że z realizacją tego planu nie było żadnego problemu. Organizm się nie buntował, a głowa garnęła się do treningów w skali, której już dawno nie odczuwałem. W efekcie tak wyglądał mój endomondowy kalendarz na koniec stycznia.
Nie było tu żadnych bardzo długich czy intensywnych treningów (zdecydowana większość wynosiła 1h +/- 15 min). Ale mimo to udało się zanotować:
- dość sporo biegania: 112 km
- 10h spinningu oraz trenażera
- 3 h pływania – tego powinno być znacznie więcej…
- 7 treningów streching/pilates – absolutny rekord w skali miesiąca, choć powinien być standard 😉
- 4 treningi na core – body bar
Wiem, że niektórzy z Was są w stanie tyle zrobić w 2 tygodnie, albo i jeszcze szybciej. I jasne, że wcześniej, przed pojawieniem się dziecka, 6-7 treningów do triathlonu to był niemalże standard. Jednak w obecnej sytuacji, gdy po pracy chcę pobyć z Jasiem czy dać zmianę Oli, by ona mogła zrealizować swój plan treningowy, taki kalendarz to #malysukces 😉 Tym bardziej, że w całym grudniu zaliczyłem szalone 10h treningów – 3x mniej niż w styczniu.
Wnioski:
- Motywacja – znacząco wzrosła. Dążenie do celu, nawet tak niewiele znaczącego, to zawsze +10 do realizacji.
- Zmęczenie – o dziwo, wcale nie odczuwałem nadmiernego zmęczenia. Jak już, to wynikało bardziej z niewysypiania się, bo nasz najmłodszy zawodnik regularnie zalicza 2-4 pobudki w ciągu nocy i od dłuższego czasu żyjemy z Olą w trybie delikatnego zombie.
- Streching – zwykle w poniedziałki, po intensywniejszym weekendzie, wypełniał dzień treningowy. Zajęcia z instruktorem jednak wiązały się ze sporą dawką cierpienia 😉 A poza tym streching zwykle jest na pierwszej pozycji do wypadnięcia i zrobienia sobie dnia wolnego. Tym razem tak nie było.
- Trenażer – znacznie ułatwił, życie i realizację takiego planu. Trening kolarski można było ogarnąć o dowolnej porze, nie patrząc na grafik spinningowy w klubie czy pogodę za oknem.
- Waga – 18 tysięcy spalonych kcal to mniej więcej tyle co 2,5 kg tłuszczu. U mnie udało się zredukować o 1 kg.
- Sauna – ogromnie żałuję, że nie ma takiej pozycji w Endomondo 😉 Tu udało się zaliczyć 6 krótkich seansów. Wystarczyło, by styczeń nie przechorować.
A najlepsze przy tym jest to, że teraz 1 lutego, kiedy w końcu mogę odpocząć, wcale nie ma m na to ochoty 😉 Przerwę zrobię jutro, bo w sobotę start w wymagającym Forest Runie na dystansie 22 km, więc przyda się nieco świeżości.