Duathlon, to taka fajniejsza odmiana triathlonu, bo nie trzeba w niej pływać 😉 A ten organizowany w Czempiniu ma przy tym całe mnóstwo dodatkowych zalet, co czyni go prawdziwym ChampionManem wśród imprez sportowych.

Początkowo zapowiadała się powtórka z zeszłego roku, gdy oboje z Olą debiutowaliśmy w duathlonie. Jedziemy rano, Ola startuje w sprincie, a ja kibicuję z Jasiem, a potem zmiana i Artur startuje na dystansie długim. Ale nie tym razem. Ola dostała misję organizacji wieczoru panieńskiego swojej przyjaciółki i nastąpiła schizma północna. Ola pojechała nad morze, ja na południe (Czempiń), a Jasiu został w domu z nianią. Miałem zatem otwarte pole co do wyboru dystansu. Kusił ponownie długi, ale pamiętam dobrze jak mocno dał mi w kość. Tym razem ChampionMan także odbywał się 6 dni po biegu Wings For Life, więc zdecydowałem się sprawdzić na sprincie.

Dzień startu
Plan przed startem jest bardzo napięty i nie ma tu miejsca na obsuwę. Pobudka o 6:00. Pół godziny później przychodzi niania, a kwadrans dalej muszę już być w aucie, bo o 7:45 kończą wydawanie pakietów, a punkt 8:00 zamykają strefę.
Po drodze układam sobie krok po kroku każdy etap i rozbieram na części wszystkie ruchy. Kuuurde zapomniałem czegoś. Na szczęście pierdoła – książki „Najlepszy”. Zupełnym przypadkiem ja podarowałem taką Oli, a ona mnie 😉 Byłaby świetna okazja by wziąć autografy od Jerzego Górskiego, który w tym roku także gości na imprezie.
Do Czempinia przyjeżdżam zgodnie z planem – o 7:30. Lecę odebrać pakiet startowy, obklejam rower i kask i sunę do strefy zmian. Poszukuję wieszaka numer 911. Jak legendarne Porsche Carrera. Wypadałoby być równie szybkim – pomyślałem sobie. Rower ląduje na wieszak, kask i okulary na kierownicę, a do koszyka trafiają tylko buty. Gotowe.

W strefie i po jej opuszczeniu spotykam komplet zawodników Zgrupka Team, którzy również zmierzą dzisiaj na dystansie sprinterskim – Michałem, Bartkiem, Markiem, Danielem i Krzyśkiem. Wszyscy co do jednego lepsi ode mnie w pływaniu i na rowerze. Do tego wyposażyli się w pięknie czasówki, których im strasznie zazdroszczę ;( Ale w Czempiniu szczęśliwie pływać nie trzeba, więc plan na start był prosty – zyskać jak najwięcej, stracić jak najmniej, odrobić jak najwięcej.
Z okolic sceny dobiega głos Jerzego Górskiego, który zaprasza na rozgrzewkę. Tę prowadzą dziewczyny z Fit Theraphy. Niektórzy twierdzą, że od samego patrzenia na nie można się wystarczająco rozgrzać. Na wszelki wypadek ruszam jednak wzdłuż trasy kolarskiej na małe rozbieganie z wymachami kończynami we wszelkie strony. Potem jeszcze krótka narada z treneiro, wymiana zdań ze znajomymi, pamiątkowa fota i meldujemy się na linii startu.
Start
Pierwsze metry były trudne, bo w Czempiniu obowiązuje czas brutto, więc wiele wolniejszych osób rzuciło się do pierwszych linii. Musiałem zatem pobiec szerokim łukiem i poprzeciskać się przez tłumy, zanim złapałem swój rytm. Po pierwszym zakręcie duży bonus- mocny zbieg z górki. Tempo zatem spada poniżej 4:00 min/km, ale zaczynam sztucznie zwalniać, bo zaraz tę górkę trzeba będzie pokonać w drugą stronę, nie mówiąc już o dalszym rowerze i kolejnym biegu. Kolejny zakręt również przynosi niespodziankę – strefa kibica z głośnym akompaniamentem Sławomira i jego Miłością w Zakopanem. Dalej mijamy jednego z moich ulubionych dopingowiczów, który zawsze znajdzie ciekawą rymowankę na podbudowanie ducha. Potem łyk wody i mijanka czołówki. Wśród nich dostrzegam Michała. Niewiele daje jest beczka i nawrót.
Druga połowa dystansu idzie zgodnie z planem. Trzymam tempo 4:12 min/km. Jako, że jest mijanka, można ocenić jak się mają inne znajome twarze. Potem kolejny skręt, dość długi podbieg i krótka prosta prowadząca do strefy zmian. Buty spadają, buty wskakują, kask, okularki i prujemy. Całość zajęła minutę.
Rower
Teraz najważniejsze. O ile o bieg byłem raczej spokojny, o tyle etap kolarski był dla mnie sporą niewiadomą. Dość powiedzieć, że pierwszy raz na szosie byłem… 3 dni wcześniej. Głównie po to, by sprawdzić jak spiszą się nowe opony. Wcześniej trenowałem wyłącznie na trenażerze. Ale najwidoczniej całkiem efektywnie się to przełożyło, bo początkowe tempo było więcej niż zadowalające (35-37 km/h).

Po przejechaniu kilku kilometrów i wyprzedzeniu paru rowerów zaczęły i mnie wyprzedzać pojedyncze sztuki. Jeden z nich tuż po mijance zwolnił, wyciągnał żel i zaczął jeść. No super. To taki typ kierocy, który za kółkiem samochodu wyprzedza, po to żeby za chwilę skręcić w prawo 🙂 Wyprzedzam zatem jegomościa, czym poruszam jego ambicję, bo wkrótce znowu mija mnie po lewej i zwalnia przed moim nosem. JPRDL. Zacząłem więc zwalniać i zwiększać dystans, kiedy nadjechał sędzia i nakazał… zwiększyć dystans. No ok, przestałem pedałować i po chwili ktoś wskoczył przede mnie. Po chwili kolejny i kolejny i jeszcze jeden. Nie pedałuję już od dłuższej chwili, a przede mną zrobiła się już grupa kolarzy, jadących w małym peletonie. Sędzia zaciekawiony przygląda się sytuacji. Peleton zaczyna odjeżdzać. Ja trzymam już porządny dystans, a grupa jedzie sobie zwarcie przez nikogo niepokojona. No cooo jest?! Po przejechaniu kilku kolejnych kilometrów mija mnie kolejny sędzia. O, może ten rozgoni towarzystwo wzajemnego oporu. Nope. Jeden sędzia dzielnie asystuje peletonowi zamykając go z lewej, a drugi zjechał na pobocze. Co tu się odparówkarza?!?

Chwilę później była beczka i nawrotka, która jeszcze bardziej zacieśniła pracę peletonu. Pracował na tyle efektywnie, że jadąc pod wiatr zupełnie mi odjechał i znikł z pola widzenia. Potem jazda była już bez większych emocji, choć nieco trudniejsza przez wiatr. Średnia prędkość zaczęła sukcesywnie spadać z 37 km/h. Wtem słyszę za sobą „nie opierdalaj się Artur!„. To Marek ze naszego teamu przemknął koło mnie z jakże pozytywnym przesłaniem 😉 Podziałało. Przydusiłem, chcąc obronić średnią 36 km/h na tym odcinku. I udało się. Z takim wynikiem wjechałem do T2.
Znowu bieganie
W strefie szybka zmiana obuwia, zrzucenie kasku i można biec dalej. Do pokonania zaledwie 2,5 kilometra. W trakcie biegu zdałem sobie sprawę, że nigdy nie biegłem tak krótkiego dystansu na zawodach. Kalkulacji więc tu wielkich nie było – trzeba było przebiec ten odcinek najszybciej jak nogi pozwolą. A te pracowały całkiem normalnie – zupełnie inaczej niż rok temu po przejechaniu 60 km.
Idealnie w połowie trasy, podczas pokonywania beczki mogłem krzyknąć „Ty też Marek się nie opierdalaj” ;). Udało mi się odrobić stratę z roweru i pognać dalej. A dalej minąłem kilku kolejnych zawodników, a z przeciwka także biegnących resztę zgrupkowiczów. Niedługo później zaczął się ostatni podbieg, który dał nieco w kość przy tym tempie, ale meta była już tak blisko, że poszło gładko.
Ostatnia prosta, rzut okiem przez ramię – nikogo na plecach nie mam. Biegnę więc po swoje, bez szalonego finishu. Meta przekroczona w 1:08:15. Czas więcej niż zadowalający, bo szacowałem 1:10 h.
W czołówce bez niespodzianek. Zwyciężył Łukasz Kalaszczyński przed ubiegłorocznym mistrzem – Robertem Czyszem. Na długim poszalał Tomasz Spaleniak, który poprawił nawet swój ubiegłoroczny wynik.
Na mecie czekał zacny medal, morze izotoników i strefa finishera, w której niczego nie brakowało. Po chwili linię mety przekroczyła reszta teamu, a Michał, który nieomal złamał 1h, zdążył już się nawet przebrać 😉 Pogoda się wyklarowała, więc parę łyków piwa i smaczny makaron wjechały jak złoto. Wkrótce jednak trzeba było się zbierać, by zwolnić strefę zmian na startujący wkrótce dystans długi…
Plusy dodatnie
- Organizacja – ponownie na medal. Startowanie tutaj to bezstresowa przyjemność.
- Atmosfera – kameralnie, ale z pompą. Strefy kibiców na trasie, doping, oprawa.
- Medal – ciekawy projekt i do tego animowany 😉
- Program imprezy – koncert Luxtorpedy, pokaz Najlepszego z głównym bohaterem. Baaardzo fajne dodatki.
- Pakiet startowy – Koszulka, izo, pokrowiec na rower, smar do łańcucha. W stosunku do ceny – bardzo atrakcyjny.
- Strefa finishera – dużo owoców, smaczna pasta, piwerko i leżaczki. Czego chcieć więcej?
- Pogoda – może nie idealna do startu (zwłaszcza na dystansie długim mogła dać w kość), ale w obliczu zapowiadanych burz, nie można na nią było narzekać.
- Poziom imprezy – 2 lata temu z tym czasem zająłbym 20 miejsce open. Teraz cieszy miejsce w TOP 100 😉
Plusy ujemne
- Praca sędziów – bierne przyglądanie się, jak kilkunastoosobowy peleton jedzie razem ponad połowę trasy kolarskiej, to totalne niezrozumienie swojej roli.