To był gorący weekend z Poznań Triathlonem, aktualnie występującym pod szyldem Super League Triathlon. Żar lejący się z nieba wpłynął nie tylko na osiągi zawodników, ale i na kontrowersyjną decyzję jury oraz organizatorów, czym jeszcze bardziej podgrzali atmosferę wokół zawodów.
Prolog – Junior Triathlon Poznań
Dla nas ten weekend zaczął się już w piątek rano. Na 10:51:00 według otrzymanego SMSa zaplanowany był start najmłodszego z Tri Of Us w ramach Junior Triathlon Poznań. To mega fajna impreza dla dzieci w wieku 1-12 lat, w której już po raz trzeci zgłosiliśmy trzyletniego Jasia. W międzyczasie zaczął samodzielnie śmigać na rowerku i biegać, a etap pływacki pokonuje się brodząc przez brodzik, więc mimo tej samej trasy było jak w Lidlu – co roku coś nowego.

Atmosfera jest świetna. Mnóstwo uśmiechniętych dzieciaków, rodziców i zdecydowanie najpiękniejsza strefa zmian ever. Wszelkie areo czasówki z dyskami chowają się przy tym widoku.

Sam start do rewelacyjnych nie należał, bo po odcinku pływackim przyszedł bunt trzylatka – na rowerze. Nie pojadę! Etap rowerowy zatem przeszliśmy we trójkę, a biegowy wyjątkowo przebiegliśmy.

Super League Triahtlon Poznań i Kids Run
Zaraz po zawodach Junior Triathlon Poznań musieliśmy się zbierać nad Maltę, bo tam o 14:00 czekał… kolejny start. Kids Run to bieg dla dzieciaków towarzyszący Poznań Triathlonowi. Na miejscu garstka zawodników, ale trzeba przyznać, że bardzo fajnie i „profesjonalnie” potraktowana. Odprawa, obieg trasy, zasady, sędziowie. Bez zarzutu.

Jaś wystartował w najmłodszej fali. Do pokonania całe 100 metrów, ale z uśmiechem na ustach dobiegł do mety na drugiej pozycji, zdobywając pierwsze indywidualne trofeum w swoim życiu, z którym potem nie chciał się rozstać 😉
Wolontariat
Zaraz potem kolejna nietypowa aktywizacja okołotraithlonowa – wolontariat w biurze zawodów. Zgrupka Team w tym roku ponownie była partnerem imprezy i pomagała w kwestiach organizacyjnych, na czele z ogarnięciem biura zawodów. Oboje zgłosiliśmy się do pomocy, a Ola która z racji ciąży nie może startować traktowała to jako mały substytut udziału w zawodach.
Biuro zawodów – Poznań Triathlon
Dzień dobry, który dystans? Dowód poproszę. Licencja jest? No to proszę pierw do tego stolika. I tak przez 8h 😉
Ja w międzyczasie wstawiłem rower do strefy zmian, która o 16:30 była niemal zupełnie pusta. Miejscówka 424 bardzo dobra – bliska wybiegu i w środkowym rzędzie.
Wychodząc zadaję sędziom pytanie tygodnia – pianki będą dozwolone czy nie? 😀 Wymienili uśmiechy i standardowa odpowiedź – decyzję ogłosimy wieczorem, proszę nastawić się jednak na nie i najwyżej mile zaskoczyć. Oho. W tym momencie już nie miałem wątpliwości, że przepisy zostaną opłynięte niczym bojka i pianki będą dopuszczone. Potwierdzenie moich przypuszczeń nastąpiło kilka godzin później, wzbudzając powszechną wesołość 😉
Dzień startu
Start 1/4 przewidziany był dopiero na 11:00. Dobra pora. Co prawda na biegu będzie już konkretna temperatura, ale przynajmniej można się wyspać, spokojnie zjeść i zebrać bez zbędnej spiny. Tradycyjna buła z dżemorem i kawczan. Ostatnie sprawdzenie wyprawki i można ruszać. Lubię starty w Poznaniu ze względu na logistykę. 15 minut rowerem i już jestem na starcie. Strefa zmian była już znacznie bardziej załadowana.

Planowałem zrobić dość konkretną rozgrzewkę, ale gdzie tam. Na każdym kroku znajome twarze. I tak od small talka do small talka zbliżała się godzina startu, a ja jeszcze w polu.

Zbliżał się na tyle gwałtownie, że gdy w końcu przysposobiłem piankę, to do wody zdążyłem wejść na całe 15 sekund i już słyszałem donośny gwizdek nad swoim uchem. Cóż… Za rozgrzewkę musi mi wystarczyć dojazd i temperatura, która już dobijała do 30 stopni.

Ustawiam się zatem przy bramce przy wejściu do wody. Wyglądam za tabliczką 20 minut. Tyle zanotowałem rok temu i tyle też chciałbym teraz popłynąć, choć biorąc pod uwagę, że poprzedni raz open water pływałem… w Nowej Zelandii w ramach Ironmana, a na basenie nie pojawiałem się przez kilkanaście tygodni, to taki czas byłby teraz zaskakująco dobry jak na moje pływanie.
Nad głowami przelatują nam 3 samoloty Grupy Żelazny. To wielki powrót po bodaj 3 latach przerwy. Jeśli my jesteśmy ludźmi z żelaza, to oni co najmniej z tytanu, bo to co wyprawiają w powietrzu jest niesamowite. Odległości od siebie trzymają niczym rasowa parówa na kole i wyglądają jakby w każdej sekundzie stąpali po cienkim lodzie.
Piękne. A teraz pora wrócić na ziemię, a właściwie do wody, bo za chwilę wystrzał i ruszamy do boju. Najpierw jednak start złotej fali złożonej z samych kobiet. Jak złota to musi ruszyć pierwsza, choć logika i bezpieczeństwo (start według umiejętności i czasów, a nie płci) wskazywałby na coś innego…
Jako że w Poznaniu po raz drugi mamy rolling start, to proces trwa dość długo. W tym czasie stoimy opatuleni w czarne pianki na pełnym słońcu. Robi się coraz goręcej. Ze zgrupkowych znajomych wszyscy wskoczyli już do wody, bo tego dnia wystawiliśmy aż 5 sztafet. Ja planuję ruszyć gdzieś w połowie stawki i bo mniej więcej tam plasuje się moje pływanie. W końcu dobijam do końca barierek i wraz z 3 innymi zawodnikami wskakuje do wody.
Pływanie
Ulga. Mimo, że woda jest bardzo ciepła, to czekając na start nagrzałem się tak bardzo, że teraz przeszła fala przyjemnego zimna. Ale nie czas na przyjemności, tylko trzeba pokonać ten najtrudniejszy dla mnie odcinek. Woda klasycznie mętna i nieprzeźroczysta. O dziwo pierwszą prostą, czyli jakieś 400 metrów do bojki udaje się pokonać bez żadnego kontaktu. Te zaczynają się za nawijką, gdzie robi się już gęsto i nasza fala wpada na złotą falę. Druga część dystansu jest dużo trudniejsza, bo wielu zawodników dopada już zmęczenie, płyną zygzakiem, a dwukrotnie wpadłem na kogoś, kto po prostu się… zatrzymał w wodzie i zaczął rozglądać.
Ja tymczasem zarzuciłem już swojego nędznego technicznie kraula i przeszedłem do żabki. W tym zagęszczeniu płynie i nawiguje się dużo przyjemniej, a i czasy mam porównywalne. Mijam wielki znak META, który metą jeszcze nie jest, bo ta znajduje się 100 metrów dalej. Wracam do kraula, by nieco przyśpieszyć w końcówce. Przy wyjściu tłok, ale wolontariuszka chwyta mnie sprawnie za rękę i pomaga opuścić to nieprzyjazne, wodne środowisko. Zerkam na zegarek
20:07 – nie ma dramatu! Jak się okazało, identyczny czas zanotowałem rok temu, kiedy trenowałem dużo więcej i pod okiem trenera. Dziwne i niezrozumiałe to pływanie 😉
T1
Do pokonania jest jakieś 150 metrów, w tym kawałek pod lekką górkę. Rozglądam się za Olą i Jasiem. Są. Próbuję przybić pionę z synem, ale ten tak dawno mnie nie widział w piance i okularach, że mnie nie poznał, zatem pionę przybiłem z powietrzem. Moment ten pięknie uchwyciła Alexandrine na swoim zdjęciu 😉
Dobiegam do roweru. Pianka schodzi gładko. Skarpetki, buty, kask, okularki i można ruszać dalej.
Rower
Trasa roweru choć niemal co roku jest taka sama, to zawsze jakieś modyfikacje są. Tym razem niestety została skrócona o połowę. Zamiast klasycznej wyprawy do Kostrzyna, dwa razy odwiedzimy Swarzędz. Szkoda, bo to oznacza więcej beczek i podjazdów, w tym dodatkowo konieczność dwukrotnego zjazdu w okolice startu.
Po raz drugi w życiu startuje na czasówce. Pierwszy start zaliczyłem na całym dystansie, więc ciężko porównywać. Zwykle w Poznaniu wykręcałem około 34 km/h, więc teraz założyłem sobie tabelaryczne +2 km/h, które rzekomo idzie wycisnąć z przesiadki z szosy na czasówkę. Ale początek idzie znacznie lepiej. Na zegarku prędkości rzędu 40+ km/h. Musi wiać w plecy, nie ma bata. Prędkość ta wystarcza, by cały czas wyprzedzać. Jadę zatem niemal wyłącznie lewym pasem, bo z wody wyszedłem późno, ale na rowerze sytuacja się odwraca.
Po dwudziestu kilku minutach docieram do beczki w Swarzędzu. I co? I wieje. Niestety. Powrót będzie dużo cięższy. Najgorzej sytuacja wyglądała w Antoniku, gdzie wiał taki wmordewind, że z trudem udawało się utrzymywać 30 km/h. Średnia zaczęła gwałtownie spadać, ale do przyzwoitego poziomu. Jeszcze hopka na Warszawskiej, potem zjazd do Ronda Śródka i powoli można myśleć o drugim kółku.

Na dojeździe do beczki wyprzedza mnie jeden jegomość. Świetne miejsce. Za beczką uciekam mu, ale ten znowu wbija się przede mnie na kolejnym zakręcie. Ponowna ucieczka i cyk ten znowu. Wyprzedza, wskakuje przed koło i zwalnia. A że rok temu w podobnej sytuacji zostałem ukarany 2 minutami kary, to tym razem staram się uciec na większy dystans.
Kolarskie szarady trwały jednak jeszcze przez parę kilometrów, a po drodze zaliczyłem zjazd ul. Krańcową, gdzie było duże zagęszczenie fanów, zakrętów, zjazdów i podjazdów. Potem powrót na Warszawską i powtórka z rozrywki.
Drugie okrążenie poszło nawet sprawniej niż pierwsze, bo stawka się rozrzedziła, ale wiatr robił swoje na powrocie. Pod koniec dość desperacko próbowałem podkręcić tempo by utrzymać założone 36 km/h. Udało się to niemal idealnie.

Czas roweru: 1:15h. Poprawa o 5 minut w stosunku do zeszłego roku i to na trudniejszej trasie. Pięknie.
T2
Druga strefa zmian to zawsze najprzyjemniejszy odcinek triathlonu. Wbiega się z rowerem, do zdjęcia tylko kask, zmiana butów i można ruszać dalej.
Bieganie
Trasa biegu była identyczna jak rok temu. Znowu do pokonania były 2 „pętle” po północnej stronie Jeziora Maltańskiego. Rok temu obawiałem się o tłok na trasie i nudę, ale nic takiego nie miało miejsca. Biegło się bez problemu, a przy okazji mijało się znajomych. Mogłem poprzybijać piony z biegaczami naszych sztafet, które kończyły już zmagania. A przede mną jeszcze dobre 8 km.

Tradycyjnie pierwszy kilometr wyrwałem z kopyta najszybciej i musiałem się hamować. Od drugiego tempo obrałem na zakładane 4:25 min/km. Z każdym krokiem robiło się jednak coraz goręcej. Woda na punktach zmian była cały czas na słońcu, więc polewanie się nią było jak potreningowy prysznic. Jedyny moment ukojenia to kurtyna wodna mniej więcej w połowie trasy. Jednak tu kontakt z wodą trwał jakąś sekundę i potem znowu orka przy 30 stopniach. Oprócz tego były jeszcze woreczki z lodem, które pomagały schłodzić karczycho.

Kolejny bufet. Ładnie zaopatrzone. Sięgam po pomarańczę, izo i red bulla. Ten chociaż był w cieniu więc był możliwie chłodny. Utrzymując tempo wracam w okolice startu i druga rundka.
Zbijam kolejne piony z kibicami, którzy pięknie dopingowali tego dnia. Niestety mimo ich cennego wsparcia organizm się buntuje. Mięśnie nie bolą, tętno w porządku, ale w ustach straszny kapeć. Odwodnienie. Nigdy nie lubiłem biegać w wysokich temperaturach i dziś przypominam sobie dlaczego. Kolejne kilometry pokonuje w tempie 4:40 min/km. Kiepsko, ale liczyłem się z tym w takich warunkach. Po 9 km nabieram jednak wiatru w żagle, bo czuć już metę.

Sekwencja zakrętów przy końcówce Malty i wpadam na maty prowadzące do mety. Tam rozglądam się za moimi najwierniejszymi kibicami. Gdzie oni są?
Naglę słyszę – chcesz Jasia?
Umówiłem się z Olą, że jeśli nie będę szedł na życiówkę, to przejmę Młodego i wbiegniemy razem na metę. Co prawda nie patrzyłem zupełnie na końcowy czas, ale krzyknąłem – chcę.

Na metę wbiegamy razem. Jest podwójna radość, mnóstwo uśmiechu i medal, który ląduje na tej drobnej szyjce. Takie finisze są piękniejsze niż życiówki.

Patrzę na zegarek:
2:24:53. O proszę. Jest i życiówka!

Co prawda 2 lata wcześniej zanotowałem tu czas o 20 sekund lepszy, ale wtedy dystans roweru był aż o 4 km za krótki. Dopiero ten start i wynik mogę uznać za legitną życiówkę i złamanie bariery 2:25h na 1/4 IM.
Na mecie czekała całkiem przyjemna strefa finishera. Wydawanie rowerów poszło sprawnie, a wkrótce potem była ceremonia dekoracji. Na podium stawały aż 3 nasze sztafety w każdej z konkurencji – open, damska i mixt!

Niedziela – 1/8 IM oraz… 3/8 IM
W niedzielę dzień trzeci zmagań i dwa tradycyjne dystanse – 1/8 oraz 1/2 IM, która w przeddzień wieczorem została skrócona o 25%. Powód – upały. Stacje meteorologiczne zanotowały tego dnia w Poznaniu 35,8°C, choć w relacjach znajomych padały liczby sięgające nawet 40 stopni 😉
Cóż, jest (prawie) lipiec więc musi/może być gorąco. Decyzja podyktowana względami bezpieczeństwa. Jasne, krótszy dystans, to mniejsze szanse na zejścia (w różnej postaci) z trasy, ale jednak triathloniści to nie dzieci i swój rozum mają. Dla tych, którzy zaplanowali debiut lub jeden start na tym dystansie ewidentnie był to problem, choć tendencja była raczej taka, że im mocniejszy zawodnik, tym bardziej go ta decyzja wkurzyła 😉

My tymczasem ustawiliśmy się na skraju Malty, gdzie mogliśmy kibicować jednocześnie biegaczom z obydwu dystansów i raz jeszcze poczuć triathlonowe emocje.
Plusy dodatnie
- Mnogość imprez – enduro, supersprint, STL kwalifikacje, biegi i duathlon dzieci, 1/8 IM, 1/4 IM i unikatowy w skali świata 3/8 IM 😉 Sporo tego i nie posypało się, czyli w końcu dobrze wypadła…
- Organizacja. Jasne, były pewne niedociągnięcia, ale jak na taką dużą imprezę w końcu Poznań Triathlon zaczął działać jak sprawna maszyna.
- Wolontariusze – część organizacji, którą warto jednak wyróżnić za zaangażowanie i cholernie trudne warunki. Stanie na pełnym słońcu przez kilka godzin zasługuje na duży szacun. Dziękujemy!
- Strefa finishera – dużo smacznej szamki, owoce, piwko, napoje i leżaki. Niczego nie brakowało.
- Możliwość wstawiania rowerów do strefy zmian w dniu startu – o ile się nie mylę, po raz pierwszy było to możliwe.
- Pokaz Żelaznych – świetnie, że wrócili, bo to był znak rozpoznawczy Poznań Triathlonu i z przyjemnością oglądało się ich popisy.
- Masaże – co prawda o tym, że są dowiedziałem się dzień po starcie, ale plus za możliwość skorzystania, co jest rzadkością na trajlonach.
- Dystanse. Dobrze odmierzone, w punkt.
Plusy ni to dodatnie ni to ujemne
- Trasa rowerowa – mam nadzieję, że w przyszłym roku wróci do tradycyjnej pętli w Kostrzynie, bo tegoroczna była zauważalnie wolniejsza, za sprawą kluczenia po Krańcowej i wąskich uliczkach przy Malcie.
- Zmiana dystansu z 1/2 IM na… 3/8 IM. Długo się zastanawiałem, czy nie umieścić tego w plusach ujemnych, ale jednak wiele osób popierało tę decyzję. Mnie osobiście skrócenie dystansu na 12h przed startem by ostro zirytowało. Za gorąco by przepłynąć 1,9 km, ale pianki dozwolone? Za gorąco na połówkę, ale w cały dystans we Frankfurcie już bez problemu? Rozumiem troskę o zdrowie, ale w tej sytuacji ogarnia się więcej lodu, kurtyn, zimnej wody. Ewentualnie daje możliwość zrobienia np. 1/4 dla chętnych. A tak, mamy bardzo kontrowersyjną decyzję, która znowu będzie się czkała za Poznaniem.
- Złota fala kobiet. Jako narzeczony triathlonistki bardzo popieram inicjatywy wspierające udział kobiet w triathlonie, których jest nadal za mało na listach startowych. Jednak mam wrażenie, że coś tu jest robione na siłę, skoro nawet sporo (większość?) kobiet nie jest fankami puszczania ich przed całą stawką, przez co narażone są na mnóstwo kolizji w wodzie. A do tego dochodzi…
- Seksizm. Tak trzeba nazwać sytuację, w której mężczyźni dostają pakiet X, a kobiety X + bidon + ręcznik + koszulka. Ja rozumiem, że to kwestia sponsoringu itd, ale w tej sytuacji można było to jakoś facetom zrównoważyć. W przeciwnym razie mamy do czynienia z parówą na drodze do równouprawnienia. Bo przecież ono działa w obie strony, prawda?
Plusy ujemne
- Drafting. Jak co roku, zwłaszcza na dystansie 1/2 (3/8) nie brakowało peletonów, których nie ogarnęli sędziowie. Smutne to tym bardziej, że niektórzy za sprawą draftingu wskakiwali potem na podium.
- Zamieszanie ze sztafetami – każdy z sędziów miał własne zdanie co do tego, gdzie powinny się odbywać zmiany i w jakim „stanie”. Od pełnej gotowości kolarza w kasku na głowie, po… bose stopy i skarpetki w koszyku. Różnica to dobre kilkadziesiąt sekund – zależy kogo się posłucha.
PODSUMOWANIE
I co, warto nadal bojkotować Poznań? To pytanie usłyszałem w tym tygodniu kilka razy od innych triathlonistów. I nadal odpowiadam – nie. Choć nie da się ukryć, że kontrowersyjnym skróceniem połówki Poznań Triathlon znowu postarał się o nowych antyfanów tej imprezy. Mimo wszystko trzeba docenić sprawną organizację i rozwój imprezy, bo lukę po „stracie” pełnego dystansu, udało się wypełnić widowiskowymi dystansami.