Relacja z Wings For Life App Run

👉 Na początku myślałem, że nie wystartuję w tym biegu – bo pakiety rozeszły się w mgnieniu oka.
👉 Potem wydawało się, że nie wystartuję w żadnych zawodach – bo kwarantanna i zakaz.
👉 Następnie sądziłem, że to będzie zwykły trening – a nie zabrakło w nim emocji, rywalizacji, kibiców, ani nawet… streskupy! 💩🤭

Za każdym razem się myliłem. Na tyle, że postanowiłem napisać relację z tego wydarzenia i mocno trzymam kciuki, by nie była ostatnia w tym sezonie…

„Chce ktoś voucher na Wings For Life” – zapytał 10 dni temu kolega z teamu. Ale że jak, bieg z aplikacją, tak po prostu? Jak z Endomondo? Też mi atrakcja… Ale w sumie… Zawsze lubiłem tę imprezę, na inne starty nie mam co liczyć, więc dlaczego nie. Chcę!

W 3 minuty wypełniłem formularz i gotowe. Tak wyglądał mój pakiet startowy.

Potem nastąpił szybki okres przygotowawczy – podkręciłem dystanse z 8-10 km, do szalonych 14-16 km 😉 Cel jaki przed sobą postawiłem – 20 km- był niezbyt ambitny, choć jak sprawdziłem, ostatni raz dystans z 2ką z przodu pokonałem… w sierpniu 2019 roku!

Do startu, (nie)gotowi…

Jasiu, który ostatnio towarzyszył mi w niemal każdym treningu biegowym i tym razem planował ze mną „wystartować”. W Polsce bieg ruszał jak zawsze o 13:00, więc było w teorii dużo czasu na przygotowanie się. W praktyce wyszło tak, że moment startu zastał nas… w windzie.

O tym, że nie będzie to jednak zwykły trening przekonałem się dosłownie po 5 sekundach od ruszenia. Ledwo wystartowaliśmy, a już mijający nas na Wartostradzie rowerzyści krzyknęli „Brawo dla Was, powodzenia”! Wow. Pierwszy raz ktoś nam dopinguje podczas treningu. Chyba jednak będzie fajnie 😉

O tym, że będzie bardzo fajnie przekonałem się kilkaset metrów dalej. Naszym oczom ukazał się wózek sportowy, a na nim żwawo zasuwająca, przesympatyczna zawodniczka. Podbiegamy bliżej i nie było wątpliwości, że to nie przypadek. Ubrana w zeszłoroczny trykot Wings For Life zawodniczka, którą kojarzyłem z poprzednich imprez. Wymieniliśmy kilka uprzejmości, spytałem, czy mogę zrobić zdjęcie, by upamiętnić ten symboliczny moment.

Symboliczne spotkanie na trasie Wings For Life 2020

Co ciekawe, dzień później ujawniła się siła Internetu. Ktoś rozpoznał Natalię na zdjęciu, które wrzuciłem na fanpage, otagował ją i proszę:

Biegniemy dalej. Most na Hetmańskiej i nawijka na drugi brzeg Warty. Tam liczba osób w koszulkach WFL się stale powiększa. Po przebiegnięciu kilku kilometrów naliczyłem już wszystkie dotychczasowe trykoty – niebieskie, białe, żółte, granatowe i fioletowe.

O ile podczas normalnych treningów liczbą osób, które odpowiadają na cześć szacuję na jakieś 60% (mam nadzieję, że wśród Was nie ma nikogo z pozostałych 40%! ;)), to tu wszyscy co do jednego machali, pokazywali kciuki, wymieniali powodzenia czy też szeroko się uśmiechali – co było widać nawet spod masek.

Gdy dobiegaliśmy do końca Wartostrady, czyli do Mostu Lecha zauważyłem, że Jasiu przestał nadawać. Zasnął. To się nie zdarzyło już od bardzo dawna. Nałożyłem zatem słuchawki, odpaliłem biegową playlistę na Spotify i pobiegłem dalej, mijając kolejne osoby w koszulkach Wingsów.

W ogóle to ciekawe uczucie, gdy jakby nie było na zawodach cały czas mijasz zawodników, którzy biegną z naprzeciwka, a mimo to nadal z nimi rywalizujesz 😉 Pokonaliśmy po raz trzeci most i pobiegliśmy nad Maltę. Tam czekała na nas pierwsza przymusowa przerwa – światła drogowe. Szczęście jednak dopisało, załapaliśmy się na zieloną falę i płynnie przenieśliśmy się nad jezioro.

Tam sporo kolejnych biegaczy, dużo z rowerowymi asystami. W połowie jeziora dostrzegłem granatową koszulkę i czerwoną buffę – podobnie jak ja weteran z pierwszej edycji 😉

Ponieważ tempo było niezłe, a siły nie opadały, to zamiast obiegać Maltę pobiegliśmy dalej – wzdłuż Zoo – wgłąb lasu. Tam przez gorszy sygnał i trudniejszą nawierzchnię prędkości spadły, ale za to można było biec bez zakrytych ust. Jasiu na wertepach się w końcu obudził – zmęczyłem się tym biegiem tatuś i musiałem pospać.

W lesie nie szliśmy na skróty. Pobiegliśmy nawet nowym odcinkiem, po wąskiej kładce. Jednak coraz mocniej czuliśmy oddech catching-caru na plecach. Z komórki co kilometr wydobywały się fanfary, ale też komunikaty, że auto przyśpiesza o kolejny 1 km/h.

Gdy z powrotem znaleźliśmy się nad Maltą pękło 20 km. Cel osiągnięty, ale jeszcze byliśmy poza zasięgiem auta. No to biegniemy dalej. Do rekordowych 34 km sprzed 3 lat nie dobiję, ale choć trochę się do tego rezultatu zbliżę. Nagle pada komunikat – auto jest już tylko 500 metrów za nami.

Szkoda, że apka miała jedynie komunikaty po angielsku. O wiele ciekawiej byłoby usłyszeć głos Adama Małysza. 300 metrów. Zbliża się zdecydowanie za szybko. 200 metrów. Ponownie dobiegamy do przejścia i ponownie zielone światło. No to ostatnia prosta. 100 metrów. Jeszcze trochę. 50 metrów…

Koniec. 22,55 km.

Uch. Końcówka była bolesna. Tempo mało szalone, ale mięśnie po długiej, wymuszonej przerwie, zapomniały już o takich dystansach i nieco się buntowały. Teraz jednak puściły, a mięśnie twarzy mocno naciągały usta do uśmiechu.

Na świecie w tym wirtualnym biegu wystartowało 77 tysięcy ludzi. W obecnych warunkach to pewnie największe wydarzenie sportowe, choć dzielący wszystkich dystans wyniósł znacznie więcej niż 2 metry. Mam nadzieję, że za rok uda się wystartować w tradycyjnej formie. Ten bieg autentycznie dodaje skrzydeł.