Relacja z VII Wildeckiej Dziesiątki

Wildecka Dziesiątka z całą pewnością nie zalicza się do monotonnych tras. VII edycja zaoferowała bieg przez kałuże, po trawie, po asfalcie, bo betonie, na wiadukcie, pod wiaduktem, w parku, w lasku i w ogródku. Sporo, jak na dwa 5-kilometrowe kółka.

To był fajny dzień do biegania. Dobry impuls dała Ola, która już o 8 rano ruszyła na długie wybieganie. Za 3 tygodnie czeka nas pierwszy w tym sezonie półmaraton, więc zrobiła zaplanowane 18 km i przejęła Jasia, a ja ruszyłem w kierunku Rodzinnego Ogródku Działkowego, gdzie swoją „siedzibę” ma Wildecka Dziesiątka. Jest optymalnie ciepło, świeci słońce i wieje lekki wiatr. Jedyny minus to plus. Plus 9 stopni jakie pojawiło się w środę na termometrach sprawiło, że lodowe pokrywy zniknęły z polnych dróg, a w efekcie grunty stały się bardzo rozmokłe i błotniste.

Do biura zawodów docieram pół godziny przed startem. Po chwili odbieram pakiet startowy – najskromniejszy jaki kiedykolwiek otrzymałem – składający się z niezbędnego minimum, czyli numeru startowego, chipa i ulotek 😉 Po załatwieniu formalności idę na rozgrzewkę, a zarazem rozpoznanie początku trasy. O ile okolice Parku JP2 znam bardzo dobrze, bo często tam biegam, to po terenie ogródków działkowych biegałem tylko za małolata i to w zupełnie innym charakterze. Już po kilkudziesięciu metrach napotykam na spore kałuże, a dalej robią się już tylko konkretniejsze, zajmujące jakieś 80% szerokości trasy.  Nie miałem wówczas wątpliwości, że tego biegu suchą nogą się nie ukończy.

Wracam w okolice startu, gdzie kończy się właśnie rozgrzewka. Spotykam Łukasza, który podobnie jak ja cieszy się, że nie nałożył swoich wyjściowych butów na dzisiejszy bieg. Zdążył mnie jeszcze nastraszyć, że ten odcinek to jeszcze nic, w porównaniu z tym co czeka nas dalej. Pozytywnie nastawieni ustawiliśmy się na linii startu.

Po usłyszeniu wystrzału ruszyłem, jak dzik w żołędzie. Po części dlatego, że zawsze na początku daję się ponieść emocjom. W tym wypadku trochę też dlatego, że chciałem w możliwie komfortowych warunkach poradzić sobie ze wspominanymi wcześniej kałużami (taki przynajmniej jest oficjalny powód ;)). W ferworze walki ktoś krzyczy „proszę tak nie chlapać!”. Ktoś odpowiada „przepraszam bardzo!”. Żaden nie mówi serio. Zerkam na Garmina – tempo 3:40 min/km. Wow! Zaczynam ostro redukować w okolice 4:20 i staram się trzymać takiej prędkości.

fot. Hernik Team

Po przebiegnięciu dokładnie 1,2 km w końcu wpadamy pod wiadukt nad Drogą Dębińską, a tam czeka nas Eldorado – asfaltowa droga! Wraca czucie podłoża, tempo wzrasta. Długa prosta i wbiegamy do parku. Tam z kolei czeka na mnie mój największy i najmniejszy kibic. Co prawda Jasiu był akurat w trakcie półtoragodzinnej drzemki, ale Ola zdążyła mi trzasnąć – najpierw fotę, a potem klapsa w tyłek.

Po serii zakrętów wybiegamy z parku. Dalej prosta i potem kombinacja zbiegów i podbiegów przy wiadukcie na Hetmańskiej. Potem skręt w lewo i bieg w nieznane. Trasa biegnąca wzdłuż ogródków okazała się bardzo wąska (jednoosobowa), do tego trzeba było manewrować pomiędzy gałęziami, korzeniami i przede wszystkim błotem. Unikam przeszkód, jak przedsiębiorcy skarbówki, ale nagle boom. Na niepozornym odcinka podwija mi się prawa stopa i kolejny krok wylądowałem na jej krawędzi. Krzyknąłem z bólu, w oczach mi pobladło i przez moment sądziłem, że to koniec biegu. Ale jednak biegnę dalej. Na szczęście obyło się bez skręcenia kostki i mogłem kontynuować wyścig, choć nieco wolniejszym tempem.

Po chwili Garmin dał znać, że 5 km już za mną. Półmetek. Odpuściłem walkę o czas i cieszyłem się, że mogę biec dalej. Ponownie błoto i grzęzawisko, a następnie asfaltówka do parku. Po drodze ponownie dostrzegam dobrze znany mi wózek i Olę z aparatem. Następnie znów sekwencja zakrętów i znowuż dostrzegam resztę Tri of Us, którzy zdążyli się przemieścić na drugą stronę parku. Zdążyłem coś krzyknąć o skręconej kostce, przez co Ola omal nie zaczęła biec do apteki po Altacet 😉

Po 7 km zerkam na zegarek – 31:30 min. Nie najgorzej. Gdyby trochę znowu przycisnąć, to udałoby się zejść poniżej 45 minut. Zaczynam więc szybciej przebierać nogami, ale po chwili znowu wpadam w najtrudniejszy odcinek trasy. Tym razem nawierzchnia była jeszcze bardziej wymagająca, bo wąska ścieżka została rozdeptana przez setki butów na pierwszym okrążeniu. Na szczęście tym razem udaj się pokonać ten fragment bez przygód. Potem kilka przeskoków nad kałużami, manewrowanie między poboczami i jest – ostatnia, długa prosta do mety.

fot. Hernik Team

Na tym odcinku zawsze dostaje skrzydeł. Szkoda tylko, że metaforycznych, bo tym razem bardzo by ułatwiły kwestię pokonywania kałuż. Niemniej jednak udaje mi się po kilkudziesięciu krokach i susłach dogonić wyprzedzającą mnie dwójkę osób i dobiec do mety.

Czas: 44:52 min. Miejsce open: 47. Miejsce w kat. M30: 15. Nieźle.

Po chwili spotykam Łukasza, któremu udało się złamać 4o minut. Na takiej trasie! Ech, liczę, że ja dam kiedyś radę złamać tę barierę. Robimy sobie pamiątkową fotę, dumnie prezentując obłocone łydy 😉

Podsumowanie

Wildecka Dziesiątka to niezłe, kameralne wydarzenie, które jest niezłym przetarciem na początku sezonu. Dużym plusem takich imprez jest to, że można po prostu przyjść, odebrać pakiet i pobiec. Bez konieczności wypraw dzień wcześniej, stania w kolejkach, depozytów, toi-toiów i innych czasozjadaczy. Szkoda, że pogoda utrudniła zabawę, choć zarazem dodała sporo błocistego kolorytu.

Żałowałem też okrutnie, że dość liczni fotografowie ustawili się w „bezpiecznych” punktach trasy – głównie w parku i przy wiadukcie na ul. Hetmańskiej. Na błotnistych odcinkach nie było niestety nikogo, a przecież widok biegaczy walczących z błotem i przeskakujących nad kałużami to wdzięczny obiekt do fotografowania.