13 miesięcy – dokładnie tyle trwała moja przerwa w startach. Na szczęście nie wiązała się ona z żadną przewlekłą kontuzją, tylko z pojawieniem się na świecie Jasia i całym procesem z tym związanym 😉 Gdy już mogłam wrócić do zawodów, to swoich sił chciałam spróbować na krótkim dystansie, najlepiej blisko domu. Poznań Business Run znakomicie wpisywał się w te założenia.
Choć to już czwarta edycja imprezy, to jakoś z Business Runem nigdy nie było nam po drodze. Zwykle w tym samym czasie odbywał się półmaraton w Pile, w którym z racji dodatkowej klasyfikacji biegła zawsze pokaźna reprezentacja z mojej pracy. Dlatego też albo sama biegłam w Pile albo nie było wystarczającej ilości chętnych na zmontowanie całej sztafety. Jeszcze inaczej było w zeszłym roku, gdy byłam na PBR, ale w roli kibica z Jasiem, który zaczynał się właśnie zadomawiać w moim brzuchu. Niemniej jednak, gdy w maju padła propozycja udziału w tej imprezie, to pomyślałam, że będzie to dobra okazja na powrót po ciąży na biegowe salony.
Bieg charytatywny, doborowa ekipa znajomych z pracy, krótki dystans i to jeszcze po ulicach ścisłego centrum Poznania, w tym pod oknami mieszkania w którym spędziłam 5 lat w trakcie studiów. Idealnie. Potem jednak okazało się, że w tym roku organizatorzy zdecydowali się przenieść miejsce zawodów na lekko górzyste ścieżki Cytadeli, co uznałam jako zmianę na gorsze. Ale chociaż wszyscy hejterzy imprez sportowych byli zadowoleni, bo nie blokowaliśmy ruchu samochodowego w centrum.
Czekałam bardzo na ten start. W końcu po raz ostatni starowałam w lipcu 2015 roku w ramach Poznań Triathlon. Niestety cały czas towarzyszyło mi też wrażenie, że odkąd wróciłam do biegania po ciąży, to trenowałam bez konkretnego planu. Ćwiczyłam, kiedy Jaś na to pozwalał, nie trzymając się harmonogramu, który świetnie przygotowuje zarówno fizycznie jak i psychicznie. Jednak wyniki osiągane na treningach pozwalały mi wierzyć, że będzie dobrze.
Pogoda w niedzielę była wyśmienita. Zapowiadał się piękny dzień, a rano temperatura była jeszcze znośna i optymalna do biegania. Podjechaliśmy autobusem na Cytadelę z Jasiem i Arturem, który tym razem stał po drugiej stronie wózka i wyjątkowo wcielił się w rolę kibica. Już na miejscu dokonałam z kolegą z drużyny szybkiej zmiany numerów startowych żebym z racji karmienia mogła pobiec pierwsza, a nie ostatnia. Także oficjalnie wystartowałam jako Marcin 😉 Po szybkim rozeznanie się w terenie i strefie zmian oraz rozgrzewce zaczęłam rozglądać się za zacisznym kącikiem, gdzie będę mogła schować się z Jasiem na drugie śniadanie. 20 minut do startu – powinno wystarczyć. Artur przejmuje Jasia, ja pałeczkę i lecę na linię startu.
Muszę przyznać, że bardzo przyjemnie było znów stanąć w tłumie biegaczy i móc niecierpliwie przebierać kopytkami w oczekiwaniu na wystrzał. Muzyka, odliczanie, start! Czuję ciarki i łzy w oczach. Wiem, że to dopiero pierwszy krok i jeszcze za wcześnie żeby się cieszyć, ale i tak jestem z siebie dumna. Uświadamiam sobie wówczas, że udało mi się po ciąży szybko wrócić do treningów i że daje radę łączyć je z opieką nad czteromiesięcznym dzieckiem, choć nie zawsze jest łatwo. Mam też nadzieję, że z każdym kolejnym miesiącem będzie tylko lepiej.
Ale wracam do biegu, bo samo się nie przebiegnie 😉 Na pierwszych kilkuset metrach tradycyjnie ścisk okrutny, więc trzeba się było przebijać. Nie brakuje też osób, które dają się ponieść emocjom i ruszyli z kopyta dużo szybciej niż powinni, szybko tego żałując. Sama zresztą nie byłam lepsza. Ruszyłam z tłumem i po zerknięciu na zegarek widzę tempo 3:40 min/km! „Hola, hola koleżanko, tak to Ty długo nie pociągniesz”. Dlatego też zmusiłam się żeby zwolnić i pilnować swojego zakładanego tempa. Muszę tu zaznaczyć, że sama nie wiedziałam na co mnie stać po ciąży i po zaledwie 3 miesiącach przygotowań. Zresztą treningi treningami, a bieganie w zawodach rządzi się swoimi prawami.
Gdy stuknął mi pierwszy kilometr ze średnim tempem 4 min/km, to pomyślałam, że albo się szybko spalę i będę płakać albo jest tak dobrze 😉 Na całe szczęście kryzys był gdzieś daleko na widnokręgu, więc od pierwszego kilometra zaczęłam powoli i sukcesywnie wyprzedzać kolejnych zawodników. Cytadelowe górki i pagórki nie były takie straszne, bo zaraz po nich następowały zbiegi, na których wydłużałam krok i nadrabiałam ile sił w nogach. Ładna pogoda sprzyjała dużej ilości kibiców, o której magicznej mocy mogłam sobie co chwilę przypomnieć. Jako że wokół mnie biegło mało kobiet, to co chwilę dostawałam od kibiców mocno spersonalizowany doping. Na ostatnim kilometrze widok Jasia z Arturem był bezcenny i pomknęłam co sił w nogach ku mecie oraz ku Wojtkowi, który przejmował ode mnie pałeczkę.
Ostatni wiraż i długa prosta do mety. Wpadam na nią z czasem 17:22 min. Jak się okazało, by to bodajże 5ty najlepszy czas wśród kobiet na mojej zmianie. Gdyby udało mi się utrzymać takie tempo przez kolejny kilometr, to poprawiłabym swoją życiówkę na dystansie 5 km 🙂
Sukces tym większy, że dzień przed startem byłam na panieńskim koleżanki i co prawda balowałam bez alkoholu, ale noc miałam uboższą o kilka godzin snu 😉 Na mecie dopadł mnie Artur z Jasiem, który przespał całe wydarzenie. Skorzystałam więc z okazji i udałam się na zasłużony masaż. A potem jeszcze bardziej zasłużona szamka!
Podsumowanie
Szczerze mówiąc wiedziałam, że powrót na linię startu przyniesie mi dużo radości i satysfakcji, ale nie sądziłam że aż tyle! Muszę teraz na spokojnie przemyśleć możliwe starty w kolejnym sezonie i poszukać optymalnych możliwości na treningi do nich. Bo owszem niedługo będziemy mogli już przesiąść się z Jasiem do wózka biegowego, co powinno nam mocno ułatwić trenowanie, ale z drugiej strony czekają nas też pierwsze ząbki, raczkowania i inne kroki milowe z Młodym. Ale w końcu dla chcącego, nie ma nic trudnego 😉