Przystępując do Maratonu Lizbona miałem tylko jeden cel – ukończyć. Wiedziałem, że z racji wysokiej temperatury i ukształtowania terenu nie ma szans, na bicie życiówki. Ale przecież nie tylko po to się biega, zwłaszcza na samym końcu Europy.
Prolog
Jak wspominałem już w relacji z Ironman 70.3 w Gdyni, z racji planowanych narodzin Jasia przyjąłem jedno postanowienie – w tym roku żadnych triathlonowych połówek i maratonów. Pojawi się dziecko, masz pomagać jego matce i zajmować się Małym, a nie biegać. Do tego nie będziesz się wysypiał, więc nie ma szans na porządną regenerację. Ponieważ jednak niezbadane są meandry kobiecej logiki, pakiet startowy na maraton dostałem od Oli, której najbardziej powinno zależeć na tym, żebym nie szlajał się po ścieżkach biegowych, ale rezydował przy naszym bobasie 😉
W lipcu do pakietu startowego dokupiliśmy bilety. Lecimy do Porto, a po kilku dniach przenosimy się do Lizbony, gdzie finalnym akcentem zwiedzania, będzie maraton. Od dłuższego czasu uważałem, że taki system run&travel to świetny sposób na połączenie przyjemnego z pożytecznym. Tym razem przyjdzie się przekonać, jak jest naprawdę.
Muszę przyznać, że nie zdawaliśmy sobie sprawy, że Portugalia jest taka górzysta. W efekcie przed startem z planowanych 3 biegów na portugalskim gruncie, udało mi się pobiec tylko raz – w Porto. Bieganie po mieście, z racji wąskich chodników, przewyższeń i wszechobecnych świateł nie wchodziło w grę. Każdego dnia jednak sporo spacerowaliśmy, a biorąc pod uwagę liczne górki, które pokonywaliśmy z wózkiem, to można to podciągnąć pod rodzaj treningu. Przystępując do startu miałem na liczniku ponad 70 km w nogach. Co prawda głównie chodzenia, ale zawsze to coś.
Gotujemy się na start
Dotarcie na start to zwykle mało fascynujący element, który zwykle pomijam. Ale nie w tym wypadku. Z racji tego, że trasa była typu A-B, a start miał miejsce ponad 30 km od centrum miasta, to musieliśmy tam jakoś dotrzeć. W tym celu co 10 minut z jednego z dworców ruszały podstawione pociągi do Cascais – takiego portugalskiego Sopotu, z własnym monciakiem, marinami i palmami. Planowałem wsiąść do składu ruszającego o 6:50. Start był zaplanowany na 8:30, ale podróż miała zająć blisko godzinę.
Szczęśliwie udało mi się załapać na „early breakfast” – tutejszy dżemor w dyni i tosty. Z hotelu wychodzę o 6:20, bo metro startuje 10 minut później. Na dworze jeszcze ciemno. Zdałem sobie sprawę, że … po raz pierwszy widzę Lizbonę nocą! Do tej pory z uwagi na Jasia wracaliśmy do hotelu około 19:00 i nocne życie musieliśmy ograniczyć do własnego pokoju. O 6:29 docieram do metra. Zamknięte. Czekam minutę, dwie. Nic. Cholera. Może drugie wejście jest otwarte? Po drodze mijam przystanek autobusowy, a na nim kilkoro maratończyków. O! To jest opcja. No, ale czekamy, czekamy. Nic się nie dzieję. Sprawdzam rozkład jazdy. Pierwszy autobus pojawi się tu za… 40 minut. Spoglądam na resztę towarzystwa. W nogach mogą mieć mnóstwo pary, ale twarze tylko lekko śmignięte intelektem.
Postanawiam wrócić do metra. Na szczęście bramy już się otworzyły. Oprócz wrót wejściowych jest też otwarta bramka dla maratończyków, którzy tego dnia podróżują za free. Pytam panią z obsługi – kiedy przyjedzie pierwszy skład? Yes, yes! – słyszę w odpowiedzi. No ok, to już niedługo 😉 Na peronie czeka kilka osób. Sami biegacze. Po 3 minutach podjeżdża skład. W środku sami maratończycy. Jest klimat. Po 10 minutach docieramy na stację. Pędzę na dworzec. Chmara ludzi dociera do kolejnych bramek i tu problem. Tutejszy klucznik najwyraźniej zaspał i wszystkie zamknięte. Co robimy? Skaczemy! Tłum osób nagle zaczyna przeskakiwać przez wysokie na 2 metry bramki. Po pokonaniu przeszkody kierujemy się do pociągu, który po chwili zapełnia się samymi biegaczami. Po kilku minutach ruszamy na zachód w stronę Cascais. Trasa prowadzi wzdłuż wybrzeża, więc mamy niezwykłą możliwość podziwiania wschodu słońca nad oceanem. Po jakimś czasie wjeżdżamy w przemysłowe okolice miasta. W słuchawkach słyszę motyw z 8 mili Eminema, bardzo pasujący do tego klimatu.
Pociąg dociera na miejsce o 7:50. Fala ludzi wylewa się na dworzec i kieruje się w bliżej nieznanym kierunku. Nie ma żadnych oznaczeń, więc jedyną sensowną opcją jest trzymanie się tłumu. Po 15 minutach docieramy w okolice startu. Pozostały 2 kwestie – toaleta i rozgrzewka. Niestety kolejki do toitoiów wyglądają jak te marketowe dzień przed wigilią. Dotarcie do miejsca odosobnienia zajmuje mi aż 20 minut. W myślach zdążyłem już kilka razy porzucić plan skorzystania, a byłby to wielki błąd, bo jak się okazało, na całej trasie nie było ani jednego WC!
Do startu 8 minut, więc rozgrzewkę robię bardzo prowizoryczną. Po chwili wciskam się już między zawodników i kieruję w okolicę balonika 3:30h, nie licząc szczególnie na realizację takiego czasu.
Start
Po wystrzale z miejsca ustąpił towarzyszący mi od rana stres, kręcenie w brzuchu i niepewność. Do królewskiego dystansu mam ogromny szacunek, ale w tym momencie dałem się ponieść euforii, która niosła się z tłumem blisko 6 tysięcy biegaczy. Na drugim kilometrze zobaczyłem Chrisa z On the move. Już w marcu wiedzieliśmy, że razem planujemy tu start, ale spotkanie na trasie było dość niespodziewane, bo nieumówione. Pobiegliśmy razem kilka minut, wymieniliśmy kilka uwag na temat planu, pogody i spostrzeżeń z Portugalii. Potem Chris mi odbiegł, choć wkrótce równie niespodziewanie znowu spotkaliśmy się na trasie 😉 Kolejne kilometry przebiegały bardzo sprawnie. Słońce było jeszcze bardzo nisko, temperatura znośna, a Lizbona powoli budziła się do życia.
Półmetek
Półmaraton pokonuję w dokładnie 1:45h. Teraz jeszcze drugie tyle. Tyle, że jak ktoś stwierdził, to taki poziom trudności, jak wypić pół litra, a potem jeszcze kolejne pół 😉 Mijamy piękne Belem, gdzie znajdują się 2 z 7 cudów Portugalii – klasztor Hieronimitów (widoczny w tle) oraz obronna wieża.
Temperatura robi się nieznośna. Słońce wali przez cały czas prosto w twarz. Na każdym punkcie z wodą, a te na całe szczęście były co 2,5 km, sięgam po 2 butelki wody. Jedna leci prosto w przełyk, druga na łeb i kark. Z każdym krokiem coraz bardziej dociera do mnie, że to absolutnie nie są warunki, na bicie życiówki. Rok wcześniej, na Poznań Maraton było chłodniej o jakieś… 20 stopni.
Czas decyzji
Po pokonaniu 27 kilometrów, czyli 2/3 dystansu musiałem zadać sobie zajebiście, ale to zajebiście ważne pytanie – czy dam radę? Po przeanalizowaniu obecnego tempa, rosnącej temperatury, odwodnienia i zmęczenia, a także mając na względzie fakt, że przede mną najgorszy fragment biegu, podjąłem bardzo trudną, ale rozsądną decyzję – muszę odpuścić. Zarzuciłem zatem realizację planu maksimum (życiówka), na rzecz planu optimum (3:40h). Miałem tylko nadzieję, że dzięki tej decyzji spokojnie osiągnę cel minimum – ukończyć. Przebiegając dokładnie pod tutejszym Golden Gate przeszedłem z tempa 4:56 przeszedłem na 5:15 min/km. Nagle bieg stał się dużo przyjemniejszy.
Ściana is comming
W związku z odpuszczeniem walki o wynik, miałem nadzieję, że ominie mnie zderzenie z tzw. ścianą, czyli nagłym osłabnięciem, pojawiającym się zwykle (choć nieobowiązkowo) w okolicach 30-35 km. Trasa początkowo ku temu sprzyjała, bo na 31 km opuściliśmy wybrzeże i zaczęliśmy się wgryzać w ląd. I to jaki piękny ląd. Dzielnica Baixa – najbardziej reprezentacyjna część Lizbony. Liczba kibiców zgęstniała, podobnie jak ilość zabytków, które zdążyłem już poznać w ciągu kilku poprzednich dni. Wgryzanie się nie trwało jednak długo, bo po 2 km wróciliśmy nad wodę i teraz znowu wzdłuż brzegu na metę.
Dokładnie na 34 km doszło do zderzenia się dwóch nurtów – maratończyków i startujących 2h później półmaratończyków. Nasze trasy częściowo się pokrywały, co było fajnym zabiegiem dla organizatorów, niezłym dla połówkowiczów, ale fatalnym dla maratończyków. W jednym momencie zaczęły mnie wyprzedzać tłumy osób. Większość z lewej, ale byli i tacy, którzy łokciami przeciskali się z prawej. Dzień przed startem mówiłem do Oli, że obawiam się tego rozwiązania, ale nie sądziłem, że aż tak negatywnie może wpłynąć na moją psychikę. No ale come on… 35 km. 3h biegu za nami. Trwa walka ze ścianą, a tu nagle zaczyna wyprzedzać nas chmara świeżaków i to pędzących w tempie grubo poniżej 5:00. Na tym etapie biegu chcesz widzieć innych maratończyków, którzy podobnie jak ty nucą sobie pod nosem killing me softly, a nie dziarsko gnają ku mecie. Serio – nic fajnego. Tempo zaczęło mi spadać. Nogi zrobiły się jak z betonu. Rozpoczęła się niespodziewana walka o przetrwanie.
Musisz
Tempo zaczęło się kręcić w okolicach 6:00 min/km. Zacząłem zastanawiać się, czy kiedykolwiek biegłem na zawodach z taką prędkością i nie mogłem sobie przypomnieć nic takiego. Zacząłem marzyć o zatrzymaniu się, przejściu do marszu. Powstrzymywała mnie tylko od tego niechęć do stworzenia precedensu. Biegi musisz przebiec, a nie przejść – powtarzam sobie w głowie. Mijają kolejne kilometry. Gdy na Garminie pękło 37 km, pomyślałem – nie jest źle. Jeszcze tylko piątka. Potem jednak zacząłem niepotrzebnie rachować – w tym tempie to ci zajmie jeszcze pół godziny. Masakra 🙂
Magiczny 40 km.
Kolejne kilometry nie różniły się wielce od poprzednich. Walka z bólem, pragnieniem i upływającym czasem. Udaje mi się jednak trzymać tempo pozwalające na dotarcie na metę z czasem 3:40h. Po pokonaniu 40 km zacząłem przeklinać brytyjską królową. To przez olimpiadę w Londynie z 1908 roku i usytuowanie pałacu Windsor, maraton liczy 42,195 km, a nie 40 km, jak miało to miejsce na wcześniejszych igrzyskach. P0 40 km dzieje się jednak magia. Siły nagle wracają. Czuć zapach mety. Nogi przestają pracować, a zaczyna się bieg głową.
Zacząłem się jednak obawiać powtórki z triathlonu w Poznaniu, gdzie przeoczyłem rozwidlenie i pobiegłem w złym kierunku. Tutaj także mogę pobiec za tłumem półmaratończyków, którzy metę mają nieco dalej. Na szczęście obawy szybko zagasili organizatorzy, którzy aż 4-krotnie oznaczyli rozwidlenie, a do tego wolontariusze kierowali na właściwe odcinki trasy.
Tłum kibiców zrobił się bardzo gęsty. Końcowe odcinek to jeden długi szpaler dopingowiczów. Zakręt w prawo, potem w lewo i ostatnia prosta do mety. Ktoś nagle wyskakuje zza moich pleców i próbuje mnie wyprzedzać. Pomimo tego, że dopiero co biegłem ślimaczym tempem i zdychałem, działa to na mnie jak płachta na byka. Wrzucam 5-ty bieg i gaz. Udaje się jeszcze wyprzedzić kilku zawodników i zameldować się na mecie.
Czas końcowy – 3:38:09
727 miejsce OPEN.
150. w kategorii wiekowej.
14-te wśród Polaków 🙂
Przyjmuję medal i spoglądam do góry. Na balkonie pobliskiego centrum Vasco da Gamy wyglądam Oli. Jest! Macha mi i gratuluje. Idę po medal i do strefy finishera. A właściwie to tylko po medal, bo żadnej strefy z leżaczkami, szamą, nie mówiąc już o masażach. Na mecie dostałem jedynie worek z wodą i izo, banana oraz loda od Oli. Dla jasności dodam, że chodzi o Magnum Classic marki Ola, czyli tutejszej Algidy 😉 No cóż, tym szybciej opuszczam strefę końcową i lecę na wspomniany balkon do mojej Julii Oli oraz Jasia. Lecę to może duże słowo, bo gdy podniosłem nogę by pokonać pierwszy stopień, to zrobiło mi się blado przed oczami. Ale jest, po chwili docieram na miejsce i kompletujemy Tri Of Us. Z trudem opowiadam Oli o wrażeniach, a Jasio z radością przyjmuje nową zabawkę do kolekcji – medal maratoński.
Plusy dodatnie
- Niezwykła trasa biegu
- Kibice – co prawda bez „banerów”, ale za to bardzo energetyczni
- Kapele rockowe na trasie
- Bardzo dużo (16) punktów z wodą
- Żele energetyczne na trasie
- Darmowy transport przez cały dzień
Plusy ni to dodatnie, ni to ujemne
- Cena – 40 euro, to niewiele drożej niż polskie maratony
- Pakiet startowy – bardzo skromny, choć ze świetną koszulką adidasa
- Pogoda – zero chmur, pełne słońce, 25 stopni. Piękna pogoda, ale nie na maraton 😉
Plusy ujemne
- Brak strefy finishera
- Brak toalet na trasie
- Know-how – Strona www, plan trasy, szczegółowe informacje – typowo iberyjski chaos 😉
- Połączenie tras całego i półmaratonu w krytycznym momencie.