(Multi)realcja – Triathlon Sieraków 2017

Triathlonowych otwarć sezonu było w maju kilka, ale to najważniejsze niewątpliwie należy do Siekrakowa. I z całą pewnością jeszcze długo tak pozostanie, bo organizatorzy co roku starają się, żeby było o nich głośno 😉

O tym, że wystartujemy w Sierakowie zdecydowaliśmy wyjątkowo szybko. Artur skorzystał na wpadce z brakiem bojek w zeszłorocznym pakiecie i wybrał opcję startu za 50 zł w tym roku. Ola niedługo później dała się namówić na debiut na dystansie 1/8 IM, który będzie dla niej świetnym testem przed planowanym debiutem w ćwiartce w Poznaniu.

Środa rano, 3 dni do startu.

Myślami jestem już w Sierakowie, gdy naglę dostaję wiadomość od Kozieja, który zasłynął zeszłorocznym „startem” w Triathlonie Lwa. Zapisał się, przyjechał i nie wystartował, bo zapomniał zapłacić 😉
– Stary, Ty startujesz w Sierakowie? Bo nie widzę Cię na liście startowej. Chyba zrobiłeś Kozieja! 😀
Na Teutatesa, jak to możliwe? Czy mogłem faktycznie tak koncertowo zawalić? Szybko loguje się do banku, odpalam historię przelewów. JEST! Przelew wykonany – równo 11 miesięcy temu! Ufff. Czyli to nie ja zrobiłem Kozieja, tylko Endusport zrobił typowego Endusporta.

Piszę zatem do nich na fanpage’u. Dialog wyglądał mniej więcej tak:
– Paciemuż to nie ma mnie na liście startowej?
– Spokojnie wystartuje Pan. Proszę tylko odszukać Panią Natalię w biurze zawodów i ona ogarnie temat.
– Dopiero w piątek? Na kilka godzin przed startem? Nie dbacie o komfort uczestników.
– Raczej staramy się być elastyczni.

Whaaat? Elastyczni? Czyli że co? Albo cię wpiszemy na listę albo cię nie wpiszemy? Boszzzz. No nic, kolejne 2 dni spędzę w niepewności, ale jest nadzieja.

Piątek – dzień przed startem

Do Sierakowa ruszamy o 16. Udało mi się urwać z pracy, a Ola w tym czasie ogarniała pakowanie – siebie i Jasia, który choć nie startuje i ma dopiero rok, zabiera do auta więcej rzeczy niż my razem wzięci. Na miejsce mieliśmy dotrzeć po 17ej, ale czyjaś stłuczka na trasie wydłużyła podróż i do Sierakowa zawitaliśmy o 18. Po drodze mieliśmy okazję zapoznać się z rowerowym odcinkiem trasy.

Ola leci na odprawę, a ja z Jasiem do biura zawodów by dowiedzieć się czy w ogóle wystartuję. Pytam o Panią Natalię. To ta – wskazują mi na osobę, do której ustawiła się mała kolejka. Okazało się, że nie byłem wyjątkiem, tylko osób których nie było na liście startowej było sporo. Na szczęściem Pani Natalia zgodnie z zapowiedzią ogarnęła temat i otrzymałem pakiet startowy. Najtrudniejszy etap triathlonu za mną 😉

Lecę na odprawę, gdzie oglądam po raz któryś tę samą prezentację w niemal niezmienionej formie. Następnie zaglądamy do strefy expo, gdzie spotykamy Izę i Piotra – organizatorów Duathlonu ChampionMan, w którym mieliśmy przyjemność startować 2 tygodnie wcześniej. Z chęcią przyjęliśmy ich zaproszenie na urządzenie obok ich stoiska małej bazy wypadowej, z której korzystaliśmy przez kolejne 2 dni. Dzięki!

Potem lecimy na szybki przegląd do serwisu Shimano. Choć de facto szybki to on nie był, bo specjaliści przejrzeli nasze maszyny wzdłuż i wszerz. Aż miło było popatrzeć na ich pracę. Chwilę później zaparkowaliśmy rowery w strefie zmian. Ola w małej dla dystansu 1/8, a ja w tej dużej dla ćwiartki. 5 metrów od mojego miejsca swoją czasówkę oporządza sama Agnieszka Jerzyk. Skorzystałem z okazji, żeby zrobić pamiątkową fotę i pożyczyłem wygranej, choć dla Agi jutrzejszy sukces był w zasadzie formalnością 😉

Idziemy na pasta party i jedziemy do pobliskiego Pakawia, gdzie mamy naszą bazę, wraz z czterema innymi Zgrupkowiczami oraz ich rodzinami. Trójka z tutejszych noclegowiczów startuje w sobotę, a trójka w niedzielę na ½ IM. Połówkowicze wyluzowani, jak na wczasach – piwko, winko, chipsy i krewetki. U nas wjeżdża kolejna pasta i izotonik. Atmosfera tak fajna, że spać idziemy dopiero o północy. Zdecydowanie za późno.

Dzień startu

Pobudka o 5:50. Nikt nie chce się zwlec z łóżka, nawet Jasiu, który często o tej porze się aktywizuje. No ale trzeba. Ogarniamy co trzeba i schodzimy na szybkie śniadanie. Toaleta i ruszamy, bo do Sierakowa mamy 18 km i to częściowo po polnej drodze. Drogi już pozamykane (przynajmniej tak nam się wydawało), więc parkujemy przy Biedronce i idziemy na długi, bo aż 2,5 km spacer. Z wózkiem i dwiema torbami trochę to trwa, ale w końcu docieramy na miejsce i się rozdzielamy do swoich stref.

Relacja Oli z dystansu 1/8 IM Triathlon Sieraków 2017

Ze strefy zmian wyskakuje cała w nerwach słysząc spikera mówiącego, że startujących o 8 rano już dawno tu nie powinno być! Szukam Artura, który z Jasiem był jeszcze w strefie startujących na dystansie ¼ , szybka toaleta i lecimy na brzeg jeziora. Tam wciskam się w piankę i wskakuje do wody. Nie jest źle, biorąc pod uwagę, że przez ostatnie kilka dni wszyscy śledzili temperaturę wody w jeziorze w Sierakowie bardziej gorączkowo, niż notowania giełdowe lub kursy walut.

Pływania boję się zawsze okrutnie i to mi trochę odbiera radość ze startów. Zawsze kilka dni przed zawodami pytam sama siebie na cholerę mi to wszystko?! W Sierakowie miałam pierwszy raz  startować z brzegu, a nie linii na wodzie. Obawiałam się tego, bo fanką Pameli Anderson i wpadania do wody a’ la „Słoneczny patrol” nigdy nie byłam. Dodatkowo organizatorzy wprowadzili wchodzenie do wody na zasadzie tzw.”rollingu”. Sama nie wiedziałam co o tym sądzić, więc jak przyszło mi w końcu stanąć na linii startu, to nie myślałam za dużo, tylko ruszyłam biegiem na bociana do wody 🙂

Okazało się, że płynie się bardzo przyjemnie. Co prawda musnęłam parę łydek czy ramion, ale zagęszczenia ludziów na m2 wody było do przyjęcia i nie naruszało mojej strefy komfortu. O dziwo miałam żadnej spinki i problemów z uspokojeniem oddechu, co przechodziłam do tej pory, więc udało mi się całość przepłynąć po raz pierwszy kraulem! Poprzednio zawsze w panice przechodziłam do żabki. I z tego jestem cholernie dumna 🙂 To, że trochę zboczyłam z trasy i wyłoniłam się na wprost ekipy ratowniczej witając ich siarczystym przekleństwem (za co bardzo przepraszam) i pewnie miałam przez to koło 1-2 minut w plecy nawet mnie tak bardzo nie zmartwiło. Jak miało się później okazać, z całych zawodów to właśnie z pływania, w którym jestem najsłabsza byłam najbardziej zadowolona.

Wyskakuje z wody i sru do strefy zmian po rower. Stamtąd długi kawałek trzeba było przebiec do belki, na której mogłam odpalić dwa koła i w długą. Zaczyna się pięknie, bo cudownym zjazdem, trasa malownicza, równy asfalt. A potem jest już tylko gorzej – wyłaniają się przede mną kolejne podjazdy, jeden za drugim i mam wrażenie, że jeden gorszy od poprzedniego. Czasem jeszcze jeden nie znika z horyzontu, a już za nim wyłania się kolejny, co mocno obniża moje morale. I co prawda słyszałam już legendy zarówno o trasie rowerowej, jak i biegowej w Sierakowie, to rzeczywistość trochę przerosła moje oczekiwania 🙂 Co prawda Artur twierdzi, że startując z punktu A i wracając do punktu A ilość zjazdów i podjazdów musi się kompensować, to ja mam wrażenie że w Sierakowie ta jego dziwna teoria nie działa 😉

Niestety jazdę na szosie w tym sezonie potraktowałam mocno po macoszemu, o ćwiczeniu podjazdów kompletnie zapominając, więc nie muszę się długo zastanawiać, co tu poszło nie tak. Długi kawałek trasy wyprzedzamy się nawzajem z Martą (o ile dobrze odczytałam imię z numeru startowego), co dodaje rywalizacji dodatkowego smaczku. Długa prosta i już słyszę spikera ze strefy zmian i mety o dziwo aż mi szkoda, że to już koniec jazdy i że nie będę mieć okazji podkręcić jeszcze trochę tempa.

No ale nic, narzekać nie będę. Teraz czeka mnie mój ulubiony etap – bieganie, w którym zawsze najmocniej się czuję. Wpadam na trasę od samego początku marząc o tym żeby chlusnąć sobie w twarz kubkiem zimnej wody. Biegnę i biegnę i biegnę i przy 3 km już pogodziłam się z tym, że zostaliśmy olani przez organizatorów. Niestety nie zimną wodą, gąbkami czy lodem… Nie powiem, ale mocno mi tego brakowało. Całe szczęście większość trasy przebiegała w osłoniętym od słońca lesie, ale za to nadrabiała ilością piasku, podbiegów, korzeni itp. Także niestety to wszystko złożyło się na to, że biegło mi się gorzej niż zakładałam.

Na metę wpadam po 1h 29 min. 49 sek. Mimo że dało mi to 6. miejsce w kategorii wiekowej, to rezultat czasowy nie daje mi satysfakcji i pozostawia duży niedosyt. Na szczęście muszę przyznać, że bawiłam się bardzo dobrze. Mocno cieszy pływanie, zaczyna martwić rower, także jest co robić. Przynajmniej mam gwarancję, że nudzić się nie będę.           

Relacja Artura z dystansu 1/4 IM Triathlon Sieraków 2017

Ola zgodnie z planem skończyła zmagania  o 9:30, więc miałem 45 min na przygotowanie się do swojego startu i przede wszystkim – przekazaniu jej Jasia, który dzielnie dopingował w nosidełku. Ale, że Ola korzystała jeszcze ze (skromnych) dobrodziejstw strefy finishera, to Jasia przejęła chwilowo wspomniana „ciocia” Iza, a ja szybko się przebrałem i udałem się w kierunku plaży.

Pływanie

Pani Natalia powiedziała, że startuję w trzeciej fali. Start o 10:15. Kwadrans wcześniej wskakuję do jeziora, by oswoić się z wodą. Ta jest zaskakująco ciepła, jak na wyjątkowo chłodny maj. Popływałem nieco wzdłuż i wszerz jeziora i wracam na ląd, bo wkrótce mam ruszyć do boju.

Triathlon Sieraków - pływanie

Spiker wykrzykuje numery, które zaraz startują. Tyle, że wywołuje dwieście, trzysta, czterysta, a ja mam jeden z ostatnich (1456) z racji, że nie było mnie na liście. No nic, na zegarku 10:14, więc to pewnie moja fala. Ustawiam się pod koniec i obserwuję start innych. Idzie sprawnie, jedna rolka za drugą. Zawodnicy po otwarciu bramek lecą, jak po crocsy w lidlu. W końcu i ja słyszę sygnał i wbiegam do wody. Parę kroków i nur. Potem spokój. Żadnej pralki. Na początku udaje mi się prześcignąć parę osób, a potem robi się luźniej. Po paru minutach część towarzystwa przede mną przechodzi do żabki, więc dalsze wyprzedzenie. Nawet przy bojce udaje się uniknąć kontaktu i płynnie wykonać zwrot przez prawe ramię.

Rozglądam się za kolejną bojką i nic nie widzę. Gdzieś tam w dali miga mi jakiś biały punkcik. Trudno, płynę zatem z falą. Udaje mi się złapać tempo kogoś przede mną i przez dłuższy czas płynąć mu „w nogach”. Aż do długo wyczekiwanej drugiej bojki, po której nastąpiło kolejne rozpichrzenie. Ale teraz to już prosta do mety, więc wypada przyśpieszyć. Po raz pierwszy podczas moich startów ani razu nie zerkam na zegarek. Byłem ciekaw jak popłynę na czuja. Swój czas zobaczyłem dopiero stawiając pierwsze kroki na gruncie. Czas – 20 minut. Prawie dwie minuty gorzej, niż rok temu…

T1

Po wyjściu z wody czeka deser – długi i stromy podbieg. Jest jednak wypełniony kibicami, więc mija całkiem znośnie. W tłumie dostrzegam też znajomych i Olę. Chwilę później coś wypada mi z pianki. Okularki!? Zawracam. Nie, to tylko czepek. Chwytam go i biegnę dalej. Ale zaraz. Okularków też tu nie ma! Cholera, zawracać? Nie bez sensu. Biegnę. Kurde no jak bez sensu? Kupiłeś specjalne triathlonowe okularki, użyłeś je 2 razy i bez sensu się po nie cofać, bo straciłbyś kilkanaście sekund? #logikatriathlonisty. No trudno, żegnam się z nowymi okularkami, choć mocno wkurzony na siebie, przez co gramolę się w strefie zmian wyjątkowo długo.

Rower

Ależ długi ten dobieg. Na szczęście biegnę w butach, więc nie przeszkadza mi brak wykładziny. W końcu wskakuję na rower i ruszam. Początek bardzo przyjemny, bo z górki. Można wejść w swoje obroty i uregulować oddech. Ale za pierwszym zakrętem zaczynają się już schody, czyli wspinaczka.

Sieraków rower
fot. J. Koperski

Po 6 km napotykamy na najcięższy podjazd, mieszczący się w miejscowości nomen omen Góra. Mało kto jest w stanie rozkręcić się tu powyżej 20 km/h. Potem sekwencja mniejszych podjazdów i zjazdów, aż dojeżdżamy do Kwilicza, gdzie robimy zwrot przez rufę i wracamy do Sierakowa. Ten odcinek jest dużo przyjemniejszy, bo w większości z górki. Jeden zjazd jest na tyle długi i stromy, że udaje mi się rozbujać rower do niemal 60 km/h, dzięki czemu średnia średnia po pierwszej części trasy, zrobiła się przyzwoitą średnią.

fot. A. Górska

Po chwili dojeżdżam jestem na półmetku, gdzie widzę, jak Kacper Adam właśnie schodzi z roweru. Drugie okrążenie tradycyjnie udaje mi się pokonać nieznacznie szybciej niż pierwsze. Nogi „puściły” i podjazdy nie były takie bolesne jak początkowo. Średnia nie szalała już tak jak na początku, tylko nieznacznie wzrosła do 32 km/h. Kilometr gorzej niż rok temu.

T2
Przejście z roweru do biegu jest na szczęście znacznie krótsze, niż pierwsza zmiana. Zawsze jestem ciekaw, jak będą wyglądały pierwsze kroki po zeskoczeniu z roweru. Tym razem nogi podawały całkiem nieźle, co dobrze wróżyło na ostatni etap.

Bieganie

Pora na deser, czyli odcinek biegowy. Jak na triathlon, to trasa biegowa w Sierawkowie jest bardzo urozmaicona. Szczególnie w tym roku, gdzie pod koniec pętli dodano najbardziej zakręcony odcinek, po jakim kiedykolwiek biegłem. Ale wcześniej trochę leśnego zbiegania, potem długa prosta po chodniku, następnie leśne zawijasy i mijanka, gdzie jest szansa na zbicie paru piątek. Potem wybieg na polanę, izotonik w gardło, woda na łeb i wbiegamy na piaskownicę. Tu trochę, jak na plaży – słońce daje nieźle w palnik. Na szczęście ten odcinek nie jest długi i po kilkuset metrach znowu wpadamy do lasu.

Triathlon Sieraków
fot. Ł. Chwalisz

W lesie emocje jak na grzybobraniu. Tu korzeń, tu zwężenie, tu gałąź nisko zwisa. Prawdziwa jazda rozpoczyna się po dobiegnięciu do serpentyny. Nawierzchnia przechodzi w betonową, a sytuacja zmienia się o jakieś 150 stopni co kilkanaście metrów. Nie pamiętam ile było tych ostrych zakrętów, ale chyba koło 10. Na szczycie czeka na mnie podwójna niespodzianka. Koniec tego cholernego odcinka oraz Ola z Jasiem.

 

Wbiegam na stadion, ale tylko na moment, bo po chwili trzeba odbić w prawo – na drugie kółko. I tu powtórka rozrywki. Jako że szybko się odwadniam przy wysokich temperaturach, to ta pętla idzie znacznie ciężej. Na podbiegach mam rosnącą ochotę, podobnie jak i inni, przejść do marszu, ale nie ulegam pokusie. Garmin momentami szaleje i pokazuje tempo 7:10 min/km. Nie wiedziałem zasadniczo, jak szybko biegnę przez ten las, ale koniec końców okazało się, że całkiem nieźle – 4:40 min/km.

fot. Maratomania

Potem  kolejny rolleroaster. Tym razem do pracy na serpentynie zaprzęgam ręce, które pomagają na barierach szybciej wchodzić w zakręty, a potem dynamiczniej z nich wychodzić. Albo tak mi się tylko wydaje. Na koniec zasłużony walk (run) of fame na tartanie i wbieg na metę. Koniec.

Czas końcowy: 2:35:57. 6 minut gorzej niż rok temu, ale to relatywnie niewielka strata, biorąc pod uwagę liczbę i jakość treningów w tym roku.

W strefie finishera spotykamy pierwszych Zgrupkowiczów, a reszta dociera wraz z późniejszymi falami. To rozbicie wiekowe sprawiło, że klasyfikacja cały czas się zmieniała, ale większość z nas zakręciła się w przedziale 2:30-2:35. Duże i pozytywne odstępstwo znowu zrobił Michał, który wykręcił świetne 2:16! Wkrótce zagęszczenie Zgrupka Team zrobiło się naprawdę spore, bo w weekend wystatowało nas aż szestanastu, czyli 3/4 całej sekcji triathlonowej! Oczywiście wszystkim gorąco dopingowaliśmy dzień później podczas połówki i to była najprzyjemniejsza część tego weekendu w Sierakowie.

Podsumowanie

Triathlon Sieraków ma kilka niezaprzeczalnych walorów, które sprawiają, że zawsze warto tu przyjechać i z większym bądź mniejszym przytupem otworzyć sezon. Szkoda tylko, że lista niedociągnięć jest dość długa i poważna, a wszystkie dotyczą kwestii organizacyjnych.

Plusy dodatnie

Start rolowany – start watahy zawodników z brzegu jest bardzo widowiskowy, ale rolowanie zawodników po czterech co kilka sekund też wyglądało dynamicznie, a przy tym udało się zminimalizować negatywne efekty pralki.

Wolontariusze – zawsze robią dobrą robotę, ale w Sierakowie robili to z dużym zaangażowaniem i na bieżąco sprzątali strefę zrzutu. Brawo.

Pakiet startowy – biorąc pod uwagę, że mój start kosztował 50 zł, to nie mogę narzekać 😉 Na ¼ dorzucano deski (choć szybko się skończyły) i pull boye, a połówkowicze dostali bojki, więc nie było powtórki z zeszłego roku.

Atmosfera – Triathlon Sieraków ciężko nazwać kameralną imprezą (w sobotę startowało około 1700 osób), ale niewątpliwie to nadal nieźle zorganizowane zawody, które zawsze warto rozważyć w startowym kalendarzu.

Wydawka – plus za dokładną kontrolę rowerów i sprzętu przy wychodzeniu ze strefy, połączoną ze sczytywaniem chipów.

Plusy ni to dodatnie, ni to ujemne 

Serpentyna – osobiście wolałem poprzednią trasę z podbiegiem jak przy wyjściu z wody, gdzie można biec jednostajnym tempem, niż pokonywać serię koło 10 zakrętów, które wybijają z rytmu. Ale byłi też tacy, którzy chwalili to rozwiązanie.

Trasa biegowa – z jednej strony fajna, bo las, cień, niższa temperatura. Ale z drugiej strony mamy piach, sporo podbiegów, korzenie, mocne zwężenia na mijankach, no i jeszcze teraz ta serpentyna.

Plusy ujemne

Opieka medyczna – włos się jeży na głowie, gdy się czyta relację Michała Podsiadłowskiego, czy też akcje poszukiwawcze dwóch innych zawodników, którzy zasłabli na trasie. Mogło to się skończyć bardzo, bardzo źle.

Punkty odżywcze – brak wody na trasie biegu 1/8 to ostre nieporozumienie. Szczególnie przy takich temperaturach. Na długich dystansach też był deficyt. Może gdyby wody było więcej, to udałoby się uniknąć historii jak w punkcie powyżej.

Bida Panie, bida – gdy w strefie finishera sięgnąłem po kubek Oshee i po chwili skreślono mi symbol kubka na opasce, to pomyślałem „będzie chudo”. I faktycznie w tym roku nie było już tradycyjnego masażu, suchego, ale dobrze wjeżdżającego burgera, leżaków czy nawet sztucznych palm, który robiły fajny klimat. Ale trudno się dziwić – strata Enei, jako tytularnego sponsora Tri Touru za wizerunkowe wtopy w zeszłym roku, nie mogła nie odbić się na jakości zawodów.

Zamieszanie z listami startowymi – jakim sposobem tyle osób, które opłaciły start przez automatyczny system nie trafiły na listy startowe, to już tylko organizator wie…