W Poznaniu hasło „Półmaraton na Malcie” przywodzi na myśl 4 okrążenia wokół Jeziora Maltańskiego. Na szczęście na 2500 km stąd oznacza to ciekawą trasę z historycznej Mdiny, do nadmorskiej Sliemy. Zapraszamy na kolejny odcinek z serii run&travel.
O wyprawie na Maltę myśleliśmy już od dawna. Ładnie, ciepło, kompaktowo, a do tego można lecieć bezpośrednio z Poznania – tanimi liniami. Same plusy, a jednak ciągle czegoś nam brakowało. Tym czymś okazało się bieganie.
O półmaratonie na Malcie dowiedzieliśmy się przypadkiem. Informacja mignęła mi na jednej z biegowych grup na FB. Termin? 5 marca. Dobra data – 3 tygodnie przed Poznań Półmaratonem. Bilety? Są – wylot w poniedziałek, powrót w poniedziałek, dzień po starcie. Idealnie. Lecimy!
Bieganie i zwiedzanie
Na Malcie planowaliśmy oczywiście dość intensywne zwiedzanie oraz 2 wybiegania. Szybko się jednak okazało, że z tym bieganiem nie będzie tak łatwo. W mieście chodniki są bardzo wąskie i często się urywają. Normalne bieganie tu byłoby trudne, a co dopiero z wózkiem. Cóż, trzeba pobiegać poza miastem, ale tu kolejna niespodzianka – brak pobocza. Jakby tego było mało, zaraz przy krawędzi drogi wyrastają murki! Malta, to nie jest kraj dla biegaczy.
Idziemy po pomoc. Tradycyjnie udajemy się do lokalnego biura turystycznego i zadajemy dość nietradycyjne pytanie – gdzie tu można biegać? Pan nieco zbity z tropu, ale wnet znajduje rozwiązanie – promenada w okolicy stolicy! Dobry pomysł, szczególnie, że na tym odcinku będzie meta niedzielnego biegu. Wracamy zatem do hotelu, przebieramy się i wsiadamy do autobusu. Do pokonania mamy 13 km. Czas jazdy? Godzina! No ludzie. Malta jest wiecznie zakorkowana, a do tego autobus zawsze wybierze dłuższą drogę. W końcu docieramy na miejsce i ruszamy. Po prawej morze pełne jachtów, po lewej piękne miasto. Warto było. Po przebiegnięciu 2 km docieramy do portu, z którego jak na dłoni widać całą Valettę – najmniejszą stolicę w Europie. Dalej jest równie ładnie, bo co jak co, ale woda jest krystalicznie czysta, a wybrzeże bardzo zadbane.
Kolejnego dnia robimy przerwę od biegania i zwiedzamy (już od wewnątrz) wspominaną Valettę. W czwartek wybieramy się na sąsiednią wyspę Gozo. Szczęśliwie udaje nam się dotrzeć do Azurowego Okna, które bezpowrotnie zawaliło się 5 dni później!
W piątek pora na drugi i ostatni zarazem trening. W tym celu wybieramy się… na plażę. Golden Bay uznawana jest za najpiękniejszą zatokę na Malcie, gdzie znajduje się jedna z nielicznych na tej wyspie plaż piaszczystych. Dla Jasia to pierwszy kontakt z piaskiem. Po 6-ej próbie doszedł do słusznego wniosku, że nie jest smaczny i nie nadaje się do jedzenia. Woda choć zimna, to jednak kusi. Wskakuję i zaliczam symboliczne rozpływanie. Parafrazując klasyka – marcowa kąpiel odbyta 😉
Idziemy pobiegać! A biegamy w pięknym miejscu. W wybrzeże wcinają się 3 zatoki, otoczone stromymi klifami. Na ich szczycie biegnie ścieżka do nordic walkingu. Umiarkowanie nadaje się do biegania, a już zupełnie jest nieprzyjazna dla wózka biegowego z racji dużej ilości kamieni i korzeni. Ale musimy przyznać, że nasz nowy nabytek Thule Glide radzi sobie w takich warunkach znakomicie. Mimo to, co chwila robimy przerwy, ale trudno się nie zatrzymać, mając przed oczyma takie widoki!
Przed startem
Dzień przed półmaratonem robimy rozpoznanie terenu i udajemy się na miejsce startu – do Mdiny, byłej stolicy Malty. Autobus ma do pokonania 15 km, które pokonujemy w zaledwie 70 minut. Jakby się postarać, to biegiem wyszłoby porównywalnie. Po drodze kierowca dwa (!) razy myli trasę i zawraca. No to są jakieś jaja. W końcu docieramy na miejsce. Mdina to bardzo kameralne i w 100% zabytkowe miejsce, które grało w wielu filmowych produkcjach – m.in. samo King’s Landing w Grze o Tron. Z murów miasta rozpościera się piękny widok na całą wyspę. Widać nawet morze, a tym samym i metę!
Po zwiedzeniu Mdiny i sąsiedniego Rabatu wsiadamy do autobusu i jedziemy do Saint Julian, gdzie wydawane są pakiety startowe. Biuro zawodów to skromny pokoik w ogromnym hotelu, do którego ustawiła się mała kolejka. Odbieramy pakiet startowy, a w zasadzie numer startowy, bo nic poza tym w worku nie było. Przy wyjściu odbierało się jeszcze koszulkę, ale raczej pamiątkową, bo bawełnianą.
Postanawiamy jeszcze się upewnić, czy nie będzie problemu, jeśli pobiegnę z wózkiem. W racebooku piszą tylko o zakazie dla rowerów, ale kto wie 😉 Nasze pytanie kierujemy do dyrektora biegu i po głębokim namyśle stwierdza – nie można. No jak to? No nie, bo przecież są inni ludzie. On by nie chciał biec, gdy ktoś obok biegłby z wózkiem. Świetna postawa, Jak ja będę organizować bieg, to nie będę chciał, aby startował w nim ktoś szybszy ode mnie. Oczywiście nie ulegamy takiej argumentacji i walczymy o swoje. W końcu pada „It’s up to you…”. Ale nie zdziwcie się, jak policja was zatrzyma! Świetnie. Z głębokim niesmakiem wychodzimy z biura. Do końca dnia głowimy się co robić i czy jest sens, żebym biegł z Jasiem. Ale w końcu nie po to przylecieliśmy na koniec Europy, żeby odpuścić przed walką. Spróbujemy! W ostateczności Ola sobie spokojnie pobiegnie, a ja będę tłumaczył się „Panie władzo, no z górki było, więc trochę przycisnęliśmy”.
Wstajemy o 6:30. Godzinę przed startem maratonu, ale niemal 3h przed startem połówki. Z instagrama dowiadujemy się, że pełen dystans robi dziś też runwithmum i mamy się wypatrywać. Wszystko przygotowaliśmy dzień wcześniej, więc pozostało nam się tylko ubrać i zjeść. Tradycyjnie wjeżdża kawa i bułka z dżemorem. Budzimy Jasia, pakujemy do wózka i lecimy na autobus. Wsiadamy jako pierwsi, ale po chwili dosiada się 7 kolejnych osób. Sami biegacze. Była to nasza jedyna podróż, w ramach której nie tkwiliśmy w korkach. Za wyjątkiem tych, stworzonych przez… maratończyków. W końcu taka impreza to na Malcie nie powód, żeby zamykać drogi. Co więcej, kierowca w przeciwieństwie do pasażerów był mocno zdziwiony, że tylu ludzi mu biega po trasie.
Na szczęście udaje się bez większych problemów dotrzeć w okolice startu, godzinę przed rozpoczęciem połówki. Toaleta, rozgrzewka, karmienie Jasia, depozyt i udajemy się na linię startu.
Relacja z Malta Półmaraton – Ola
Gdy leciałam na Maltę i myślałam o półmaratonie, to byłam na siebie zła. Po tylu szumnych planach, że się tak super przez jesień przygotuję, że dziabnę życiówkę, że złamię 1h 45 min., nie czułam się wcale na to gotowa. Owszem udawało mi się kraść dla siebie regularne treningi, ale były to głównie krótkie 7-10 km przebieżki. Dopiero niedawno podkręciłam kilometraż. Z tak lichym bagażem wiedziałam, że nie ma się co porywać na tak upragniony wynik.
Zdecydowaliśmy z Arturem, że biegniemy osobno, tzn. on z Jasiem walczą o to by ich nie ściągnięto z trasy, a ja lecę szybko na metę, rozkoszując się biegiem. Jako że miał to być mój pierwszy półmaraton po ciąży i pierwszy półmaraton Jasia, biegnąc razem z chłopakami za bardzo bym się stresowała moją latoroślą i pewnie psuła wszystkim radość z biegu. Poza tym nie będę ukrywać, że podczas zawodów lubię biegać sama.
Po tygodniu pobytu na Malcie wiedzieliśmy już, że pogoda może nas mocno zaskoczyć i odegrać tego dnia dużą rolę. Ranek zapowiadał się nieźle – niebo na szczęście lekko zachmurzone, przyjemny wiaterek. Niestety sytuacja miała się szybko zmienić – na korzyść turystów, którymi byliśmy do soboty, ale na niekorzyść dla nas biegnących tego dnia półmaraton.
Po dotarciu na miejsce startu ogarniamy podstawy biegacza – woda, banan, siku, rozgrzewka, dodatkowo śniadanie i cycuś dla Jasia. Następnie dostał grubszą warstwę kremu przeciwsłonecznego, ostatnie przytulasy i hop do wózka. Sprawdzam czy mu wygodnie, czy go nic nie uwiera i czy mogę go puścić na trasę pierwszego w jego życiu półmaratonu. Na koniec zgodnie ze sztuką odciążamy bolid Jasia ze wszystkich zbędnych rzeczy, które lądują w depozycie.
Asystuję chłopakom na linię startu, próbując torować im przejście. Kiedy się już na dobre rozgościliśmy i umościliśmy wśród biegaczy, zaczęły się small talki z sąsiadami dotyczące biegu z wózkiem i kiedy nagle słyszymy wystrzał z pistoletu – 5 minut przed oficjalną godziną startu. Nawet nie jesteśmy za bardzo zdziwieni. Ruszam razem z chłopakami, ale że za nami stoi już tylko ekipa gotowa odpalić kijki do nordic walkingu, to na dzień dobry czeka mnie przedzieranie się przez tłum i drobienie w tempie 9 km/1h!
Kiedy udaje mi się w końcu wyprzedzić całą masę ludzi i nawet zostawić w tyle balonik 1h 45 min (zakładając, że i tak mnie niedługo dogonią) w końcu kończę z szarpanym tempem i łapię swój rytm. Zalewa mnie najzwyklejsza fala szczęścia, że znów tu jestem wśród tłumu innych biegaczy, tak często przeklinanych za to że w niedzielę blokują w wielu miastach drogi i ulice. Patrzę na garmina i widzę, że tempo mam za szybkie i zakładam, że zaraz zacznę tego żałować. Zaraz spuchnę. Na ogół właśnie biegam dość zachowawczo i w takich momentach lekko zwalniam z obawy przed tym co może nadejść za kilka kilometrów, ale tym razem czułam się wyjątkowo dobrze – nogi ładnie pomykają, oddech spokojny. Ok lecimy dalej, ten półmaraton był dla mnie jedną wielką niewiadomą i po raz pierwszy postanowiłam pójść va banque. Tak więc poszła matka, jak ten dzik w żołędzie.
Podczas biegu dużo ze sobą rozmawiałam i dzieliłam trasę na etapy – 5 km picie, 9 km żel, 10 km znów woda na popicie i przekonywałam siebie, że jak dotrwam do 11 km tym tempem, to już pozostałe 10 km jakoś pójdą. Były też mniej ambitne i jeszcze mnie parlamentarne fragmenty monologu: „Socha, ale zajebiście Ci idzie!” Do połowy biegu pomagał profil trasy obfitujący w zbiegi, na których dawałam się popisać nogom, a odpocząć rękom i barkom. Niestety w okolicy 14-15 km zaczęły się pojawiać co rusz małe, wredne podbiegi. Jak tylko czułam się na nich źle, to zaczynałam myśleć o Arturze z wózkiem, któremu musiało być na nich jeszcze gorzej. Nagle zorientowałam się też, że z nieba zniknęły chmury, a słońce zaczęło dość intensywnie przygrzewać. Wypatrywałam z utęsknieniem punktów z wodą lub izotonikiem, ale najbardziej nie mogłam się doczekać punktów z gąbkami. Na trasie biegu półmaratonu i maratonu brakowało jedzenia, ale nie brakowało zespołów muzycznych dopingujących biegaczy. Ekipa dudziarzy, którą minęłam w okolicach 12 km przygrywająca akurat intro z ulubionego serialu „Gra o tron” zapewniła +10 do szybkości i uśmiech na twarzy.
Ale żeby nie było za dobrze, w okolicach 15 km zaczęłam odczuwać lekki spadek mocy. Nie było bardzo źle, no i wiedziałam już że ¾ trasy za mną. Nawet jak zwolnię to i tak wynik będzie dużo lepszy niż pierwotnie zakładałam. Z tą myślą udawało mi się trzymać w miarę równe tempo, choć już ciut wolniejsze. Co chwilę analizowałam trasę pod kątem tego, jak biegnie się Arturowi z wózkiem, czy Jasiu śpi i czy mu się podoba. Czas jakoś płynął.
W końcu pozostaje do pokonania ostatnie 3 km, czyli obiegnięcie zatoczki z majaczącą gdzieś w oddali czerwoną linią mety. O nie, jak ja tego nie lubię! Niby super fajnie, że już widzisz metę, że już jest na wyciągnięcie ręki i że już pokonałeś odpowiednik trasy Poznań-Lusowo, a zostało tylko przebiegnięcie z Ronda Rataje do Ronda Śródka, ale z jakiegoś powodu ja tego nie lubię. W takich sytuacjach okazuje się, że te 2-3 km to wcale nie jest tak blisko i wizualizacja tego dystansu nie działa na mnie dobrze. Ale pędzę przy asyście licznych kibiców zebranych wzdłuż promenady i wpadam na metę widząc oficjalny zegar z czasem 1h 44 min, czyli takim czasem o którym marzyłam na wstępie i aż boje się spojrzeć na garmina. W końcu zdobywam się na odwagę i jest!
Czas netto 1h 41 min. 52 sek!
Relacja z Malta Półmaraton – Artur
Stres przed startem towarzyszy mi zawsze. Ale ten był absolutnie wyjątkowy. Po raz pierwszy stojąc kilkadziesiąt metrów od linii startu, na 10 minut przed biegiem zastanawiam się nie nad tym czy dam radę, nie czy zrobię życiówkę, nie jak pobiec, ale nad tym czy w ogóle pobiegnę. Wczoraj organizatorzy dość wyraźnie sugerowali, że z wózkiem nie pobiegnę. Wypatrywanie jakiegokolwiek innego wózka wśród kilku tysięcy startujących też nie przyniosło żadnego efektu. Wiedziałem, że kluczowe będzie ruszenie. Jeśli uda nam się przekroczyć linię startu, to duchowo będziemy już w połowie drogi do mety.
15 minut przed rozpoczęciem udajemy się na start. Mijamy wolontariuszy, którzy wpuszczają nas za taśmę. Uff. Wtapiamy się w tłum. Wokół sami biegacze, jedynie z przodu… samochód. Nikt tu sobie nie zawraca głowy, bo na czas biegu zamknąć parking czy uniemożliwić parkowanie na ulicy.
O 9:10 rozpoczyna się odliczanie i strzał. 5 minut przed planowanym startem? Może lecimy falami? A gdzie tam, wszyscy ruszają. Coraz mniej nas zaczyna dziwić na Malcie. Uważnie i powoli kierujemy się w stronę bramy z napisem „start”. W końcu docieramy do niej i zaczynamy biec! No dobra, nie biec tylko truchtać, bo ustawiliśmy się daleko w tyle. Tempo pierwszych kilkudziesięciu metrów – około 7 min/km. Krzyczę Oli, żeby się urwała, bo nie ma sensu by walczyła z takim tempem. Zostaję sam z Jasiem i tysiącem ludzi wokół.
Jak tu teraz się przebić do przodu, skoro od krawężnika do krawężnika jest gęsto? W końcu jest – kawałek chodnika. Podrzucam lekko wózek i wpadam na niego z impetem. Jasiu zdążył momentalnie zasnąć i nic go nie wybudzało. Udaje mi się przebiec z 300 metrów i koniec krawężnika. Sytuacja tak się rozwijała przez kolejne 3 km. Tempo wahało się między 5:30 a 6:00/km. Zacząłem godzić się z myślą, że czas ukończenia pierwszego biegu z wózkiem nie będzie trudny do poprawy. W końcu jednak zaczęło się pojawiać światełko w tunelu, czyli luki między biegaczami. Na zakrętach wszyscy biegli po wewnętrznej, a ja kompletnie nieergonomicznie brałem go po największym łuku i mocno przyśpieszałem. Udało się wyprzedzić balon na 2:00h!
Po 4 km sytuacja zaczęła się normować, a tempo spadło poniżej 5:00/km. Udawało mi się biec swoim tempem i ciągle wyprzedzać. Reakcje na ten fakt były bardzo różne. Część patrzyła na nas ze zdziwieniem. WTF, ktoś mnie wyprzedza pod górkę i to jeszcze z wózkiem? Większość jednak wzbudzała pozytywne emocje – uśmiech, kciuk w górę lub nawet brawa. Zacząłem czuć wiatr w żaglach.
Mijały kolejne kilometry, a my dalej wyprzedzaliśmy – m.in. balonik na 1:55 h. Na 7 km zacząłem odczuwać mocny ból w prawym barku. Chyba za rzadko zmieniałem rękę, którą trzymałem wózek. Na szczęście krótka gimnastyka i wymachy pomogły i mogliśmy biec dalej bez przeszkód. Jasiu dalej śpi.
W okolicy 10 km spotykam Polaka, który zagadał do nas przed startem. Mieszka tu od jakiegoś czasu, podobnie jak większość z aż 140 startujących w tym biegu Polaków. Pogadaliśmy, zdążyliśmy się pożegnać, potem znowu spotkać, pogadać, wymienić uwagi o Malcie i znowu pobiec swoim tempem. Temperatura zaczyna doskwierać. Na odcinkach bez cienia robi się gorąco, choć to zaledwie początek marca. Młody ani myśli się budzić.
Biegniemy dalej i dalej wyprzedzamy – m.in. gościa w koszulce z ubiegłorocznego Enea Poznań Triathlon. Tym razem pęka balonik na 1:50, więc systematycznie udaje się wykręcać lepszy czas docelowy. W mijanych na trasie miejscowościach spotykamy nieliczne grupy kibiców, wśród których wzbudzamy aplauz i zgarniamy kolejne oklaski. Policjanci na szczęście nie reagują. Nie brakuje też miniscenek, na których grają grupki muzyczne znacznie umilając bieg. Co prawda obawiałem się, że niektóre rockowe dźwięki obudzą Jasia, ale ten twardo śpi.
Tempo i temperatura nieznacznie zaczynają dawać w kość. Jednak już 15 km za nami. Na trasie zaczęło się robić luźno i można biec swoim tempem. Co chwila dostajemy wyrazy uznania, które dodają skrzydeł: „well done!”, „go go go!”, „come on superdaddy!”. No kurde, nie mogę tego zmaścić. Prujemy dalej.
Na 16 km skończyło się rumakowanie i zaczęła się chłodna kalkulacja. Czas netto 1:20. Czyli jeśli kolejne 5,1 km pobiegnę poniżej 5:00, to uda się jednak złamać 1:45h, co było dla mnie wymarzonym czasem, jak na debiut z wózkiem. Nie poddawaj się!
Na 18 km dobiegamy do balonika na 1:45 h. Spodziewałem się, że spotkam tu Olę, która bardzo nieśmiało, ale marzyła o takim czasie. Ale jej nie ma. „Ale Mamuśka pociśneła” – pomyślałem sobie. No to i my zasuwamy dalej. Ostatnie kilometry to bieg wzdłuż promenady. Ładna zabudowa po lewej i piękna zatoka po prawej. Proporcjonalnie do liczby budynków wzrosła też liczba kibiców. Niezmiennie wzbudzamy zaskoczenie na ich twarzach. Widać na Malcie bieganie z wózkiem to ewenement. Mijamy grupkę angielskich kibiców, którzy na nasz widok reagują, jak na gola w derby. Jest moc!
Ostatni kilometr. Młody śpi, a Oli ciągle nie ma. Tłum kibiców zaczął się robić naprawdę gęsty. W życiu nie dostałem tylu braw, okrzyków i motywujących haseł. Pomyślałem, że tak chyba muszą czuć się zwycięzcy. Uskrzydlony pruję do mety, ile sił w nogach. Tempo rekordowo wysokie, ale tuż przed metą gwałtownie zwalniam, bo jest bardzo wąsko. W końcu wpadamy i kończymy debiutancki półmaraton. Dla 10-miesięcznego Jasia pierwszy w życiu. Dla mnie pierwszy z 20-kilowym obciążeniem.
Czas: 1:43. Zacnie! Zrobiliśmy to!
Plusy dodatnie
- Trasa – całkiem malownicza i urozmaicona. Trochę miejskiej tkanki, trochę w zieleni i ostatnie kilka km wzdłuż morza.
- Strefa finishera – ciasno, chaotycznie, ale całkiem na bogato – były masaże, izotoniki, 3 rodzaje posiłków na ciepło oraz lody.
- Niska (zwłaszcza jak na zagraniczne standardy) opłata startowa – od 30 euro (także za maraton).
Plusy ni to dodatnie, ni to ujemne
- Medal – całkiem ładny, ale to medal z maratonu, którego przecież tam nie przebiegliśmy.
Plusy ujemne
- Pakiet startowy – na tle „polskich” pakietów bardzo skromny – numer startowy, agrafki i bawełniana koszulka
- Komunikacja – dramat. Znalezienie nawet podstawowych informacji o miejscu startu czy odbioru pakietu startowego wymagało sporego dochodzenia.
- Tłok na trasie
- Częściowy ruch uliczny – na półmaratonie może jeszcze nie było to tak odczuwalne, ale maratończycy co rusz musieli przeciskać się między autobusami