Piątek, piąteczek, piątunio. Wydawać by się mogło, że to słowo brzmi dobrze w każdej konfiguracji. A jednak muszę przyznać otwarcie – nie lubię piątek 😉
5 kilometrów to dziwny dystans. Niby nie sprint, a jednak zasuwasz ile sił w nogach. Niby krótki, a jednak zdążysz kilka razy pomyśleć, że masz dość. Niby to tylko parę kilometrów, a na mecie czujesz zmęczenie, jak po półmaratonie.
Między innymi z tych powodów do startu w (głęboki wdech) Volkswagen Ekonomicznej Piątce – VI Biegu o Puchar Jego Magnificencji Rektora Uniwersytetu Ekonomicznego w Poznaniu (w skrócie VEP-VIBoPJMRUEwP eeee makarena!) podchodziłem z umiarkowanym optymizmem.
Był to mój 3-ci start w tej imprezie. Traktuję ją jako swoisty must have z dwóch powodów:
1) każdorazowo poprawiałem tam życiówkę
2) jestem absolwentem UEP, więc to fajna okazja, by stanąć w jednej linii z tymi, którzy jeszcze niedawno stali po drugiej stronie uczelnianego biurka.
Cel przed startem był zatem jeden – poprawić życiówkę. Mówiąc szczerze przesłanek ku temu nie miałem zbyt wiele. W okresie jesienno-zimowym wziąłem udział w 5 edycjach City Traila (cykl biegów na dystansie 5 km wokół Jeziora Rusałka). Czasy miałem bardzo zbliżone – od 20:40 do 20:19 w najlepszym, lutowym starcie. Nieźle, ale rok temu na Ekonomicznej Piątce po raz pierwszy minimalnie złamałem barierę 20 minut. Co więcej, zaraz po Wielkanocy dopadła mnie grypa, co oznaczało przerwę w treningach, osłabienie i pozostały kaszel, który towarzyszył mi nawet podczas niedzielnego startu. Trudno było w takiej sytuacji o optymizm.
Bieg zaczynał się o godzinie 12:00. Śniadanie zaliczone, wszystko spakowane, więc w drogę. Po 15 minutach jazdy rowerem byłem już w biurze zawodów. Pogoda całkiem sprzyjająca – ok. 9 °C, pochmurnie, bezwietrznie. Po dynamicznej rozgrzewce melduję się na linii startu. A tam pora na… liczne przemowy oficjeli, które zdawały się nie mieć końca. No, ale punktualnie o 12 z minutami padł wystrzał i ruszyliśmy.
Po przebiegnięciu około 200 metrów zerkam na zegarek – 3:30 min/km. Zwolnij! Nogi szarpały, tłum naciskał, więc udało się zwolnić nieznacznie – 1 km pokonany w 3:43 min. Spoko, zwolnię na drugim, bo przecież chcę pobiec ze średnim tempem 3:58. Drugi kilometr pokonałem jednak w 3:52. I wówczas zamiast powiedzieć sobie „jeszcze wolniej” zaświtała mi myśl – a może by tak zaatakować 19 minut? Nim obliczyłem, w jakim czasie musiałbym pokonać kolejne 3 kilometry przyszedł kryzys. Na półmetku już miałem dość i chciałem się zatrzymać. Znajomy twierdzi, że jeśli na tym dystansie w okolicach 4 kilometra powiesz sobie „nigdy więcej!” to znaczy, że dobrze obrałeś tempo na piątkę. A tu już na 2,5 km takie myśli?! Tętno dobiło do 185 uderzeń, a na zegarku zaświeciło złowrogie 4:22. Fatalnie. Ale zacisnąłem zęby i przycisnąłem. W bólach, ale trzeci kilometr udało się pokonać w 4:07. Jeszcze dwa. Przedostatni kilometr to walka z niewielkim wzniesieniem, coraz cięższym oddechem, narastającym bólem i zmęczeniem. Ale znowu 4:07 na koniec tego odcinka. Sytuacja była zatem jasna – chcąc zrobić życiówkę ostatni kilometr muszę pokonać w 4 minuty.
Piąty kilometr to zarazem najtrudniejszy, jak i najłatwiejszy odcinek. Na początku zmęczenie sięga zenitu i masz już serdecznie dość. Jednak gdy zwęszysz już metę, zaczyna się bieg głową. Ból odpuszcza, oddech się stabilizuje i… można przyśpieszyć. Tętno dobija do 190 uderzeń. Ostatnie 100 metrów to sprinterski zryw i walka o cenne sekundy. Meta! Opłaciło się!
Czas – 19:52 min, czyli… o sekundę lepiej niż rok wcześniej!
Cel zrealizowany. W najmniejszym możliwym stopniu, ale jednak. Jakby nie patrzeć, to drobny prognostyk przed nadchodzącym 9. Poznań Półmaratonem, gdzie cel będzie taki sam. Mam jednak nadzieję, że uda się go zrealizować z większym zapasem 😉