9. Półmaraton Poznański obfitował w mnóstwo nowości – nowa baza, nowa trasa, nowy, dużo większy limit startujących. Do tego doszła jeszcze nowa sytuacja pogodowa. Działo się.
Start o 9:00, więc budzik nastawiłem na 7:00. Na szczęście mam blisko zarówno na MTP, więc mogłem przedłużyć moment pobudki. Przynajmniej w teorii, bo noc była kiepska. Położyłem się po północy, ale zasnąć udało mi się dopiero 1,5h później. Potem kilka pobudek. Jedyny plus, że piłem wówczas wodę, więc nawadnianie przed startem modelowe 😉
Po lekkim śniadaniu (bagietka z dżemorem, nutellą i masłem orzechowym + kawczan), ubrałem się, przyjąłem kopa od Oli na szczęście i poszedłem na tramwaj. Leje. Po drodze mijam wolontariuszy, którzy w strugach deszczu montują pierwszy punkt odżywczy. Na przystanku sami półmaratończycy. Podjeżdża tramwaj i to samo. W środku prawie sami biegacze, upchani jeden przy drugim. Po przyjęciu ekwilibrystycznej pozy udaje mi się stanąć na schodku i zmieścić w środku. Poczułem się jak Kenijczyk, bo postura niewątpliwie mi się mocno spłaszczyła 😉 Jedziemy.
Targi Poznańskie są przyzwyczajone do tłumów, które regularnie odwiedzają je przy różnych imprezach. Tym razem dosłownie kotłowało się tu od biegaczy. Ścisk nieporównywalnie większy niż przy maratonie. Powolnym tempem ruszamy w stronę depozytów, po drodze zapoznając się ze znacznie zmienioną trasą dzisiejszego biegu.
Worek z zestawu startowego (więcej na temat pakietu startowego pisałem tutaj) ze zbędnymi warstwami ubrań zostawiłem w depozycie i zacząłem prowizoryczną rozgrzewkę. Od kolumny do kolumny. Aura na zewnątrz nie zachęcała do wychylania nosa z terenu targów. Gdy jednak na zegarku minęła 8:52 zebrałem się ku wyjściu. Patrząc jednak na tłumy ludzi, którzy zmierzali do strefy startu, nie miałem wątpliwości, że start musi się opóźnić.
Na zewnątrz niewiele lepiej. Długa kolejka do toi-toia i sznur ludzi zmierzający na ulicę Grunwaldzką. Szybko jednak udaje mi się wejść do pierwszej strefy i zająć niezłe miejsce, całkiem blisko linii startu. Spiker zachęcał do okrzyków i przybijania piątek z sąsiadami, co zrobiło fajną atmosferę.
Minęła już 9:00, ale ciągle tłumy ludzi zmierza jeszcze do swoich stref. Myślę, że dzięki temu, iż półmaraton ruszał w 4 falach, wiele osób udało się zameldować na czas. Punktualnie o 9:04 Grzegorz Ganowicz strzałem z pistoletu daje znak do startu. Poszli!
Już kilka kroków za linią startu pojawiły się pierwsze przeszkody – nie mogło zabraknąć osób, które choć planując pobiec na ponad 2h, dzielnie ustawiają się w pierwszych liniach, bo przecież najważniejszy jest czas brutto 😉 Lekkie spowolnienie na pierwszym zakręcie (skręt w Roosevelta) i lecimy dalej.
Nadal intensywnie leje. W koleinach zalegają spore kałuże. Każdy z nas zamienia się w kilkuletnie dziecko i bawimy się w „woda to lawa”! Kto wdepnie ten spłonie!
Na pierwszych kilometrach standardowo daję się porwać tłumowi i lecę nieco szybciej niż planowałem. Średnia po pierwszych 5 kilometrach – 4:22 min/km. A cel to pobiec poniżej 1:35h, czyli w tempie ok. 4:29 min/km.
Na czwartym kilometrze minął mnie biegacz z joggerem. Nie udało mi się już go potem dogonić, więc musiał ładnie pocisnąć. Mnie również czeka niedługo przesiadka na biegi z wózkiem biegowym i mam nadzieję, że podobnie jak on będę trzymał takie piękne tempo 😉
Zacząłem już myśleć o relacji, którą napiszę na bloga. Fajna odmiana i sposób na ucieczkę myślami. W głowie powstają pierwsze zdania i całe akapity, które trafiły do tej notki. Co więcej, o tym, że napiszę o myśleniu o blogu, także pomyślałem podczas biegu 😀
Ku mojemu zdziwieniu dopiero w okolicach 5 kilometra minęły mnie baloniki na 1:30h. Widać pacemaker przyjął strategię negative splitu i drugą połowę dystansu ekipa pobiegła jeszcze szybciej.
Niewiele dalej czekała na mnie ministrefa kibica. Ola dzielnie dopingowała nas (i robiła foty) wraz ze swoją mamą oraz koleżanką Kamilą. Przybita piątka mocy dodała skrzydeł. Ten odcinek pobiegłem najszybciej – w 4:16 min.
Po 6 km zaczęły się lekkie schody i plan był jeden – trzymać się tempa 4:30. Do 10 km szło wszystko zgodnie z planem. Potem jednak przyszedł czas na najgorszy odcinek – Hetmańska. Zaczął się z wysokiego C – od stromego podbiegu. Potem też lekko pod górkę, następnie w dół pod wiaduktem kolejowym i znowu górka. Kolejne 3 km zanotowałem ze średnim czasem 4:38. Nadwyżka z początku biegu została zredukowana, a do tego pojawiła się lekka kolka wątrobowa. Nie jest dobrze. W myślach zacząłem już powoli żegnać się z życiówką, za co zostałem wyśmiany przez Olę i Kamilę 😉
Jednak po skręcie w Arciszewskiego siły jakby wróciły. W słuchawkach Freedy zaczął śpiewać „Don’t stop me now”, udało się przyśpieszyć. Czas odcinka 4:28! Niczym w Gwiezdnych Wojnach pojawiła się u mnie „Nowa nadzieja!”
Dalej trwała walka o utrzymanie tempa. Szło mi to ze zmiennym szczęściem, ciężko było złapać właściwy rytm. Po nawijce na rondzie na ul. Grunwaldzkiej wypatrywałem baloników biegnących na 1:35h. Były jakieś 400 metrów za mną, więc miałem jeszcze komfortowy zapas. Ostatnia prosta to zaciskanie zębów i bieg głową. Jeszcze tylko 4 km. Już tylko 3. Jeszcze 2 i meta. Ostatni kilometr i koniec!
21-ty kilometr to, wracając do analogii z Gwiezdnych Wojen – przebudzenie mocy. Większość biegaczy przyśpiesza i walczy o cenne sekundy i lepszą pozycję na mecie. Ten etap zawsze dodaje mi skrzydeł i choćbym nie wiem jakbym był zmęczony, zawsze przyśpieszam i cisnę ile wlezie. Długa prosta na niebieskim dywanie chlupiącym od zalegającej wody, kilka wyprzedzony osób i jest! Finish!
Na mecie pełno ozłoconych od folii termicznych biegaczy. Spotykam Chrisa Kwacza – niegdyś mojego szefa, a aktualnie m.in. blogera. Jak wynikło z rozmowy z Chrisem spotkamy się jeszcze nieraz na starcie w tym roku 😉
Niestety z powodu ogromu startujących (półmaraton ukończyło rekordowe 11,5 tysiąca osób!), nie udało mi się spotkać z większością znajomych, których również zmagali się z tym dystansem. Wiem jednak, że zarówno zawodnikom ze Zgrupki Teamu (w „barwach” którego startowałem), jak i większości znajomych udało się zrobić coś chyba najfajniejszego – poprawić życiówkę 🙂
Ja również znalazłem się w tym gronie. Według endomondo poprawiłem się o 46 sekund, ale tu standardowo Garmin policzył nieco dłuższy dystans. Według oficjalnych rezultatów – o ponad minutę. Rzutem na taśmę złamałem 1:35h – oficjalny czas: 1:34:59.
Odbieram medal i lecę do hali, bo nadal pada. Zmęczony i przemoknięty sięgam po makaron po bolońsku, by uzupełnić węglowodany i przyjąć coś ciepłego. Niestety danie to jak co roku z serii „zemsta kucharza” – rozgotowany makaron i mało strawny sos. Mimo głodu, nie byłem w stanie zjeść tego do końca.
Idę do depozytu, bo chciałbym zmienić mokre ciuchy i nawiązać kontakt ze światem, a bez komórki to obecnie niemożliwe 😉 I tu kolejna niemiła niespodzianka. Kolejka do mojego depozytu na kilkadziesiąt osób. Co ciekawe, w sąsiednich depozytach nie było kompletnie nikogo. Prawo Murphy’ego w czystej postaci.
Stojąc w kolejce mam dużo czasu by przyjrzeć się medalowi. No brzydki. Zero fantazji. Z roku na rok jest coraz słabszy. Sami przyznacie:
Podsumowując
Plusy dodatnie:
+ kibice – dla nich wielkie brawa, bo pogoda absolutnie nie zachęcała do wyjścia, a mimo to dzielnie dopingowali
+ punkty odżywcze – jak zawsze długie i bardzo dobrze zorganizowane
+ frekwencja – 11,5 tysiąca to jeśli się nie mylę drugi najlepszy wynik po Półmaratonie Warszawskim
+ MTP – w taką pogodę przyjemnie było się ukryć po biegu w targowych halach
+ trasa – co prawda może mało atrakcyjna, ale za to szybka, co potwierdzają liczne życiówki
+ duża liczba pacemakerów
Plusy ujemne:
– pogoda – co prawda dość ciepło i bezwietrznie, ale jednak deszcz nie ułatwiał roboty
– długa droga na start – pełno wąskich gardeł, co spowodowało opóźnienie startu biegu
– depozyty – 15 minut czekania na worek to zdecydowanie za długo
– medale – za rok chyba dostaniemy blachę 😉
– posiłek na mecie – nigdzie w Poznaniu nie zjesz gorszego makaronu niż tam
– brak darmowego transportu miejskiego dla uczestników – kolejny regres w stosunku do poprzednich edycji
– brak klimatu – piwko wypite na mecie poprzednich edycji nad Maltą smakowało doskonale. Teraz jakoś mniej klimatycznie… ale może to kwestia pogody.
Plusów ujemnych wyszło więcej. Nie będę ukrywał, że po przeniesieniu imprezy na MTP i kolejnej podwyżce opłaty startowej spodziewałem się po organizatorach nieco więcej. Świetnie, że udało się poprawić życiówkę, bo przynajmniej to zostaje na zawsze 🙂