Jakieś 3 lata temu obrałem sobie główny cel sportowy – zaliczyć pełen dystans w triathlonie, pod szyldem Ironmana w jakimś świetnym miejscu. Po głowie chodziła mi Barcelona, Nicea lub Emilia Romagna. Horyzont czasowy – odległy. Życie jednak lubi sprawiać niespodzianki i nieoczekiwanie przyszło mi zmierzyć się z tym wyzwaniem znacznie wcześniej niż planowałem i do tego w miejscu, o którym nawet nie marzyłem.
Nowa Zelandia. Kraina na końcu świata, gdzie znajdziemy doskonałe burgery, najbardziej stromą ulicę na ziemi oraz nieziemskie krajobrazy, świetnie znane z Władcy Pierścieni. A dodatkowo to kultowe miejsce na mapie triathlonu. To tu 35 lat temu odbyła się pierwsza edycja Ironmana zorganizowanego poza jego kolebką – Hawajami. Jak to się stało, że właśnie tu trafiliśmy?

Wszystko zaczęło się od konkursu. Marka Arla Protein rzuciła wyzwanie na realizację sportowego marzenia. Do wygrania kwota 9000 zł na ten cel. A że sportowe marzenie miałem jasno nakreślone, więc czemu by nie spróbować. Fajnie się przy tym bawiąc zmontowaliśmy filmik konkursowy, który okazał się najlepszy z ponad 300 zgłoszeń!
Możecie go obejrzeć tutaj ⤵️
https://www.facebook.com/TRIofUS/videos/1110242019131590/
Na wyniki musieliśmy czekać jednak dłuuugie 6 tygodni. Ogłoszono je 10 października 2018 roku. A regulamin zakłada, że cel należy zrealizować do końca roku. Jak zostać Ironmanem w 2 miesiące? :O Ostatnie starty w 2018 roku to Argentyna i Zachodnia Australia na początku grudnia. Lokalizacje świetne, ale czy to w ogóle realne? Bo rozsądne na pewno nie. Trenerze? „Artur, myślę, że dasz radę ukończyć, ale że w zdrowiu i z uśmiechem na ustach, to raczej nie”. No więc właśnie. Pierwsze kolejne zawody to Taupo, 2 marca. Arlo? „OK, możemy przedłużyć termin realizacji marzenia”! A więc klamka zapadła. Lecimy do Nowej Zelandii. I robię tam Ironmana. Szok.
Ola zabrała się za planowanie wyprawy (o tym w kolejnym tekście), a ja za treningi po świeżo co zakończonym sezonie. Od razu na drodze stanęły 2 przeszkody:
- kontuzja po maratonie w Amsterdamie, która wybiła mi bieganie z nóg na cały listopad
- zimowa aura, która wybiła mi z głowy jeżdżenie w outdoorze.
Fajnie się złożyło, że chwilę wcześniej kupiłem pierwszą w życiu czasówkę. Źle się złożyło, że mogłem objeździć ją w zasadzie tylko na trenażerze. W planie treningowym co tydzień od 4 do 7h kręcenia. Do tego oczywiście sporo biegania, pływania i rozciąganie. Łącznie koło 11-12h tygodniowo – całkiem niezła objętość, gdy wszyscy inni robią sobie roztrenowanie 😉
Najgorszy był jednak brak możliwości przetarcia. Ostatnią triathlonową połówkę robiłem niemal 3 lata wcześniej w Gdyni. Od kiedy w naszym życiu pojawił się Jasiu, skupiłem się na krótszych dystansach nie wymagających tylu treningów. Do tego ten rower. Najdłuższy dystans, jaki dotychczas pokonałem to skromne 130 km. Teraz będę musiał pokonać 50 km więcej, a do dyspozycji mam tylko trenażer, bo niestety na zgrupowanie na Kanarach czy innym ciepłym miejscu nie mogłem sobie pozwolić.
Czy to wypali? Byłem pełen wątpliwości, ale jednocześnie wiary, że to musi się udać, jeśli tylko nie zawiedzie mnie sprzęt. Kluczem może być silna psychika. Zajebiście silna psychika.
Lecimy
Treningi mijały, forma rosła i nastał dzień wylotu. Lecieliśmy z Katowic do Monachium, tam przesiadka do Doha, a stamtąd 17-godzinny lot do Auckland. Łącznie 24h w powietrzu. Na miejsce docieramy we wtorek rano. Start jest w sobotę, więc mamy 4 dni na aklimatyzację, aczkolwiek ta przebiega niebywale sprawnie. Zasadniczo tylko pierwszy dzień był nieco wymęczony, a potem organizm funkcjonował zupełnie normalnie.
We środę ostatni konkretny trening w niezwykłej formie – 24 km trekkingu w ramach Tongariro Crossing – jednego z hitów Nowej Zelandii. Po drodze na trasie mija się charakterystyczną Mount Ngauruhoe (2291 m. n.p.m) – wulkan, który zagrał Górę Przeznaczenia we Władcy Pierścieni. Nie prowadzi tam żaden oficjalny szlak, a wejście jest trudne technicznie. Wiedziałem, że będę tego żałował i przeklinał w dniu startu, ale pokusa była jednak zbyt duża i… po 1,5h ostrej wspinaczki weszliśmy na sam szczyt.
Kolejnego dnia nogi dość konkretnie bolały i tak zostało już do samego startu, ale na szczęście w planach mieliśmy już lajtowe, choć wciąż nieziemskie atrakcje.
2 dni do startu
W czwartek dotarliśmy do Taupo, gdzie odbywała się impreza. Tego dnia był obowiązkowy check-in. Kto nie odebrał pakietu już 2 dni przed startem w teorii odpadał z gry. Udaliśmy się zatem na plac boju. Całość wyglądała zupełnie standardowo. Wyróżniała się jedynie meta, która robiła wrażenie i jeszcze bardziej rozbudzała chęć jej (rychłego) przekroczenia 😉

Wieczorem tego dnia odbyła się też pasta party, która miała formę konkretnego bankietu. Na scenie wiele znanych nazwisk, tradycyjna haka w wykonaniu Maorysów oraz grupki wylosowanych zawodników. Najmłodszy z nich – 18 lat (rocznik 2001!), najstarszy – 80 lat na karku.
Łącznie niemal 1500 osób, z czego ponad 500 debiutantów! Wśród nich ja. Budujące, że nie tylko mi przyszło być „first timerem” w takim miejscu. Na imprezie poznałem też innych Polaków, z którymi od paru tygodniu byliśmy w kontakcie na Fejsie – Pawła, Patryka i Łukasza.
Tego dnia planowałem też zmontować rower i objechać fragment trasy, ale impreza zajęła dużo więcej czasu niż przypuszczałem, więc skończyło się na krótkim biegu.
Dzień przed startem
Kolejnego dnia o 9:00 wybraliśmy się na prelekcję dla debiutantów, a przy okazji oddałem rower do serwismenów z prośbą o sprawdzenie, czy wszystko gra i trąbi po locie i ponownym montażu.
W międzyczasie wskoczyłem też do jeziora na małe rozpływanie. Woda zimna, ale super przejrzysta. Potem odbiór roweru i mały objazd trasy. Następnie wyskoczyliśmy na obiad z polską ekipą i ponakręcaliśmy się przed startem.
Potem już tylko pozostało zaparkować rower w strefie zmian, odwiesić worki i… szykować się na wielki dzień.
Dzień startu
Start zaplanowany na 7:00. O 6:45 ruszają PROsi, a cała reszta w jednej fali kwadrans później.
Do strefy wpadam na godzinę przed startem. Mimo, że jest lato, to jest jeszcze kompletnie ciemno. Opony dmucham jedynie do 6,5 atmosfer ze względu na cholernie nierówny asfalt (o tym później). Kask na lemondki, batony do torby i można się ewakuować. Nad jeziorem tłum ludzi ogląda kolejny taniec haki w wykonaniu tubylców.
Po drodze przypadkiem słyszymy polskie głosy. To Paweł Bugajny oraz Leszek Kozioł z Poznania. Kolejna dwójka z 6 Polaków, którzy dziś wystartują w Taupo. Z resztą Polonii spotkam się na trasie i (oby) na mecie.
Pływanie
Prosi ruszyli, więc wpuszczają nas do wody. Mamy tylko 12 minut na rozpływanie, ale dla mnie to wystarczająco dużo. Ustawiamy się wzdłuż bardzo długiej linii bojek. Jezioro wygląda na ogromne, a w zasadzie to jedynie zatoka Taupo. Cały zbiornik to największe jezioro Oceanii i ma wymiary 46×33 km! Ze spokojem można by tu zrealizować doubledeca, czyli 20-krotnego Ironmana – tak, są takie dystanse ;P
My do przepłynięcia mamy 1,7 km wzdłuż miasta, potem agrafka i powrót. Woda jest niezwykle czysta, i choć w najgłębszym punkcie jezioro ma 186 metrów głębokości, to na trasie wynosiła ona max 3 metry, przez co cały czas dno było doskonale widoczne. Dawało to pewne poczucie bezpieczeństwa i komfortu.
I tak właśnie (tj. w strefie komfortu), miałem przepłynąć ten dystans. 10 dni przed startem po raz pierwszy przepłynąłem na basenie 4 kilometry i byłem pewien, że jeśli tylko orki nie wciągną mnie pod wodę, to nie powinno być problemu z zaliczeniem dystansu. Paradoksalnie o pływanie, które jest moją zdecydowanie najsłabszą triathlonową stroną, byłem najbardziej spokojny.
Punktualnie o 7:00 padł wystrzał z armaty i ruszyła maszyna. Niemal półtora tysiąca startujących w jednym momencie to przepis na niezłą pralkę, ale poza paroma kontaktami udało się sprawnie pokonać najtrudniejsze pierwsze 100 metrów. Potem płynąłem swoim, spokojnym (czyt. powolnym) tempem. Po pokonaniu kilometra w 22 minuty zacząłem przechodzić do żabki, którą lubię pływać i ewidentnie zacząłem wówczas doganiać część stawki… No cóż, skoro tak to wygląda, to zacząłem mocno miksować żabę z kraulem, a drugą część dystansu pokonałem głównie tym stylem. Tempo cały czas trzymałem podobne.
Gdy gdzieś daleko na horyzoncie zacząłem dostrzegać brzeg jeziora, przy którym była koniec etapu pływackiego, zerknąłem na Garmina. Ten pokazał mi pokonany dystans = 5680 metrów. WTF? Albo oszalał, albo niczym Jerzy Górski omyłkowo wystartowałem w Double Ironmanie. Na szczęście to jednak GPS wyskoczył na chwilę na trasę kolarską i stąd taki wynik. Zresztą i bez tego trochę wariował, bowiem płynąc żabą zegarek jest cały czas w wodzie i sygnał ginie.
Tak czy siak, brzeg był coraz bliżej, a właściwie to rzeka, która wpadała do jeziora, a my do niej, bo tam czaiła się jeszcze nie meta, a mata. Wyjście było bardzo łagodne, więc niepotrzebna była pomoc wolontariuszy.
Zerkam na zegarek – 1:29h.
Zgodnie z planem, choć liczyłem, że urwę nieco ciut więcej z ostrożnie planowanej półtorej godziny. No nic, trzeba zatem będzie urwać coś na kolejnych etapach, bo po pierwszej dyscyplinie byłem dopiero na 1097 miejscu (na niecałe 1500 zawodników). Dla mnie start zaczął się właściwie dopiero teraz.
T1
Po wyjściu z wody trzeba było przebiec dość spory kawałek, na którym spotkałem Olę, a potem zaliczyć spory podbieg. Od razu przypomniały mi się starty w Sierakowie, bo tu trudności T1 były zbliżone. Spore ułatwienie polegało na tym, że w Taupo do dyspozycji byli wolontariusze. Najpierw wyłapali, że wbiegam do strefy i podali mój worek, z którym wbiegłem do namiotu. Tam czekały rzędy krzeseł, a przy nich kolejni wolontariusze, którzy służyli pomocą przy ściągnięciu pianki i ogarnięciu gadżetów na rower. Potem pozostało tylko dobiec do wieszaka, ściągnąć rower i zaraz po wyjściu ze strefy czekała belka, za którą można było ruszyć do boju. Mimo, że do pokonania w T1 było 800 metrów, to całość zajęła 5:13 min., bez nadmiernego ścigania się. Na to przyszła pora właśnie teraz…
Rower
Trasa rowerowa była równocześnie superrówna i … supernierówna. Równa, bo trzeba by się postarać, by na całej 90-kilometrowej pętli znaleźć jakąś dziurę. Nierówna, bo tutejszy asfalt jest zupełnie inny niż w Europie. Ma bardzo „porowatą strukturę”, bowiem jest wykonany z grubego grysu. W efekcie zawodnikami telepie przez cały dystans niczym na starej A4 do Wrocławia. Stąd te skromne 6,5 atmosfery w oponach, które z jednej strony pozwalały na większy komfort, ale z drugiej odbijało się to na prędkości.
A prędkość chciałem trzymać nie niższą niż 30 km/h, żeby zmieścić się w zakładanych 6h na etap rowerowy. Początkowo jednak nie było o tym mowy, bo na dzień dobry mieliśmy konkretny i długi podjazd, gdzie prędkość oscylowała w okolicach 15-20 km/h. Po przejechaniu 11 kilometrów podjazdy się skończyły i zaczął się piękny zjazd i odkuwanie się. Frajdę odbierał jednak ten cholerny asfalt, bo gdy licznik pokazuje ponad 60 km/h, a ja trzęsę się bardziej niż na widok ciasta z kremem, to sytuacja jest poważna. Do telepania jednak jakoś się przyzwyczaiłem. Jednak po zawodach widok zestawu kluczy imbusowych, który rozkręcił się w torebce w wyniku wstrząsów, dość mnie zaskoczył 😉

Większym problemem było jednak wyprzedzanie. Jako że z wody wyszedłem dopiero w 2/3 stawki, to na rowerze miałem przed sobą mnóstwo osób. A że rower zacząłem dość dynamicznie, to co rusz trzeba było kogoś wyprzedzać, a przy tym trzymać aż 12-metrowy dystans od innych zawodników. Sędziów na motorach nie krążyło zbyt dużo, ale jednak obawiałem się frajersko wyłapanej kary i 5 minut odsiadki w namiocie. Średnia rosła z każdym kilometrem (doszła do niemal 35 km/h) i tym samym dość szybko dotarłem do ćwiartki etapu, czyli 45 km. Tam czekała beczka, a za nią chwila prawdy, czyli…
Wmordewind
Niestety. Choć wiatru na plecach nie czułem, to niewątpliwie musiał nieco pomagać, bo po nawrocie w twarz wiał dość mocno. A że powrót był pod górkę, to oznaczało to, że z wypracowaną średnią trzeba było się powoli i systematycznie żegnać. Nadal jednak udawało mi się wyprzedzać dosłownie setki zawodników, podczas gdy mnie wyprzedziło zaledwie kilkanaście osób. To z jednej strony nieźle świadczy o moim rowerze, ale przede wszystkim źle o moim pływaniu.
Na punktach odżywczych niemal zawsze sięgałem po bidon i czasem po żel lub banana. Cały bajer tu polegał na tym, że ruch w Nowej Zelandii jest lewostronny, więc po wszystko trzeba było sięgać lewą ręką. Wcześniej spotkałem się z tym na Malcie, ale to było podczas półmaratonu, więc problem znacznie mniejszy. Co innego na rowerze, gdzie trzeba więcej koordynacji. Na szczęście wolontariusze i tu byli bardzo sprawni i pomocni, więc przechwyty przebiegały dość szybko i bezkolizyjnie.
Po drodze co jakiś czas napotykałem na motywujące tabliczki, aż dotarłem do tej na 71 kilometrze głoszącej „It’s only a hill”. Znak, że coś się dzieje. Kolejne 9 km to seria długich podjazdów, które konkretnie dawały w kość. Połowa stawki przechodziła do jazdy na stojąco. Ja zrzucałem przerzutkę do absolutnie najniższej i wdrapywałem się na siedząco. Przynajmniej tu ten asfalt nie przeszkadzał, bo prędkości były bardzo niskie, ale marne to pocieszenie. To nastąpiło dopiero na 80 kilometrze, gdzie nastąpiło wypłaszczenie, a potem zjazd do miasta. Tam czekał znacznik półmetka oraz Ola, której najprawdopodobniej przeszkodziłem wówczas w piciu kawy 😉
Miotanie jak szatan
Teraz część druga, czyli powtórka z rozrywki. Znowu podjazd i dłuuuugi zjazd. Tam zakładałem podkręcić średnią, która po pierwszym kółku wyniosła 32 km/h. Niestety pogoda znów zweryfikowała moje plany, bo wiatr, który wcześniej ładnie pomagał, teraz wiał w bok i to ostro. Porywy były na tyle mocne, że większość stawki jechała pochylona lekko w prawo, by przyjmować uderzenia, a sporo osób (w tym ja) porzuciło lemondki i przeszło do chwytu dolnego/bocznego, by nie wylądować w rowie.
Zresztą nieco wcześniej sam byłem bliski, by wylądować w dwumetrowym dole i to na stałe. Na jednym skrzyżowaniu nagle ze śluzy ruszył słabo pilnowany samochód i wyskoczył mi przed nos. Momentalnie dałem ostro po hamulcach, że aż podrzuciło mi tylnie koło. Kierowca na szczęście został zatrzymany przez wolontariuszy i udało się uniknąć zderzenia, ale co się wówczas obsrałem, to wystarczyło mi do końca wyścigu…
130 km przejechane. Teraz każdy kilometr będzie „nowy”, bo tyle jeszcze w życiu nie przejechałem. Kolejne odcinki na szczęście nie przyniosły żadnego kryzysu. Wiatr i asfalt utrudniały pracę, ale jechałem cały czas równo. Problemy zaczęły się jednak na 165 kilometrze, gdzie znowu trzeba było zmierzyć się z podjazdami. Tym razem dały jeszcze bardziej w kość, ale wizja zbliżającego się końca etapu nie pozwalała się poddać. Po paru kilometrach przyszło wypłaszczenie, a potem zjazd do miasta.

Tam z kolei najtrudniejszy technicznie odcinek, bo ruch został wyłączony tylko na nielicznych ulicach, a my poruszaliśmy się głównie po drogach rowerowych, które miały max. 1,5 metra szerokości i były oddzielone pachołkami. O wyprzedaniu nie było zatem mowy. Po 180 km trasy i 1,189 metrach przewyższeń pojawiła się belka oznaczająca koniec etapu rowerowego.
Czas: 5:48h – średnia 31 km/h.
T2
Za belką jeden wolontariusz przejął mój rower, drugi wykrzyczał mój numer, trzeci w reakcji na to podał worek z rzeczami na bieganie, a czwarty przyjął w namiocie i pomógł się „przebrać”, czyli zrzucić kask, rękawiczki i zmienić buty.
Niespodziewaną pomoc przyniósł także piąty wolontariusz, który na życzenie smarował kremem przeciwsłonecznym. A że była godzina 14:20 i 26 stopni na horyzoncie, to chętnie z tej opcji skorzystałem, choć finalnie i tak nie zapobiegła przed sporym spieczeniem się.
Mimo tego smarowania się w T2 spędziłem tylko 2:34 minuty. To był mój najlepszy z etapów – 184-ty wynik 😀
Bieganie
Zaraz za startem dostrzegłem Olę oraz Michalinę i Kasię, czyli partnerki Łukasza oraz Patryka, którzy także byli już na trasie biegowej.
– Najgorsze za tobą, teraz tylko maratonik pykniesz i meta!
– Wiesz, jak pocieszyć
– Jak się czujesz?
– Dobrze, ale bolą mnie… stopy
– Stopy? Bierz głębokie oddechy i myśl, by wędrowały do miejsca bólu!
Ocho… Dziewczyny musiały ostrą gadkę o jodze zaliczyć 😀 W każdym razie oddechy chyba nie docierały do stóp, bo te napieprzały konkretnie. Nie wiem, czy to ze zbyt ciasnego zapięcia butów czy po prostu zmęczenia dystansem, ale każdy krok bolał. A do zrobienia miałem ich jakieś 40 tysięcy, więc już na dzień dobry nastrój był dość pesymistyczny.
Planowałem biec w okolicach 5:20 min/km i nie przekraczać 5:30. W ten sposób będę miał zapas na ewentualne kryzysy i pokonując maraton w ciągu 4 godzin, złamię upragnione 11:30h w całym starcie.

Tyle z planów. Po 3 km przyszła ich rewizja, bo zaczął się podbieg i tempo siadło. Marzyłem o tym, żeby zrobić postój w toalecie, ale nie dlatego żeby się załatwić (tego o dziwo nie zrobiłem przez cały start), a po to, żeby dać odpocząć stopom. Wiedziałem jednak, że to oszukiwanie siebie i muszę przetrwać ten ból, bo taki postój może mnie tylko pozamiatać.
Istotnie po przebiegnięciu 6-7 km zapomniałem o dyskomforcie w stopach i mogłem skupić się na bólach egzystencjonalnych 😉 Biegło się ciężko. Słońce mocno operowało, temperatura dochodziła do 30 stopni, a cienia niemal nie było na całej trasie. Ja wybitnie nie lubię biegać w upałach, więc męczyłem się konkretnie. Gdy na 13 kilometrze pod koniec pierwszej z trzech pętli dostrzegłem Olę, powiedziałem tylko jedno słowo – masakra.
Co prawda masakry nie było, bo tempo było zgodne z planem optimum, ale obawiałem się, że najgorsze dopiero przyjdzie i mnie poskłada. Jednak drugie kółko okazało się przyjemniejsze niż pierwsze. Trasa na mapie wygląda dość prosto, ale w rzeczywistości na zmianę były to podbiegi i zbiegi, do tego sporo zakrętów.
Na szczęście punktów odżywczych było sporo (co jakieś 2,5-3 km) i do tego były świetnie wyposażone. Na każdym z nich powielałem rytuały:
– kubek wody
– kubek coli
– izotonik
– woda z lodem na łeb i za kark.
Jeść mi się zupełnie nie chciało, więc energię czerpałem głównie z tej coli. Na całym dystansie biegowym zjadłem tylko 1 żel i 2 ćwiartki pomarańczy.
Najlepszy była jednak „unofficial aid station”, urządzona przez kibiców. Tam, oprócz żelków, soków i wody, stało też kilka butelek Jaggermeistera! A panownie gorąco namawiali do strzelenia sobie „Jagger bomb!” Pokusa była spora, ale jednak się nie dałem tym szatańskim zagrywkom 😉
Drugą pętlę pokonałem w podobnym tempie co pierwszą. Dzięki temu równemu temu od tego momentu zacząłem się piąć w klasyfikacji. Z 348 wyniku biegu stopniowo w dół (górę?), aż do 204 rezultatu. Nie puchnąć – tyle wystarczyło, by zaliczyć taki awans 😉 Ola ponownie przebiegła ze mną kilkaset metrów zasypując krzepiącymi hasłami. A ja miałem ochotę po prostu… porozmawiać. Zdałem sobie sprawę, że od 9 godzin właściwie z nikim nie gadałem. Ostatni raz taką sytuację miałem pewnie ze 32 lata temu 😉
Ostatnie kółko przede mną. Trasa już dobrze znana. Muszę ją pokonać w 1:20h, by spokojnie dowieźć zakładany czas do mety. Zastanawiałem się tylko, czy dopadnie mnie słynna maratońska ściana. Ale w zasadzie ta dopadła mnie już na 3 km i od tego momentu było cały czas monotonnie ciężko. Ale żadnego konkretnego odcięcia nie miałem. Nawet na 35. km, który zwykle jest dla mnie momentem prawdy. Różnice w czasie na kolejnych kilometrach wynikały bardziej z profilu trasy i punktów odżywczych, w których niekiedy przechodziłem do marszu, by spokojnie wlać w siebie kilka kubków płynów.
I tak tupiąc kolejne kroki dotarłem do 40. km. O ile ściany nie zaznałem, to już magię czterdziestego kilometra owszem. Sam nieco jej pomogłem zerkając na zegarek – 11:09h. Jeśli dobiegnę do mety w ciągu 10 minut, to złamię kolejną granicę :O To podziałało na mnie jak płachta na byka i docisnąłem śrubę, by zrealizować ten nowy plan. Tempo kręciło się w okolicach 5:00 min/km, a meta z każdym krokiem była coraz bliżej.
Największe przyśpieszenie nastąpiło standardowo na czerwonym dywanie. O ile o czas byłem już spokojny, to nagle tuż przede mną znalazły się 4 osoby. Kurde, nie wyczyta mnie! – pomyślałem sobie 😀 Muszę ich wyprzedzić! Przycisnąłem więc jeszcze bardziej, wyprzedziłem tę małą grupkę i samotnie wbiegłem na metę, słysząc upragnione słowa: „Artur from Poland, You’re an Ironman, Artur”!
https://www.facebook.com/TRIofUS/videos/354281061841662/
Czas stop. 11:19h. Czas biegu: 3:53h. Mega! Po chwili znowu słyszę „Artur!” – tym razem to z ust Oli. Wyglądała na dumną.
Podsumowanie
Udało się. Mimo wielu przeciwności (krótki czas, treningi wyłącznie zimą, brak przetarcia w dłuższych zawodach), to jednak udało się i to z wynikiem bardzo zadowalającym, jak na te warunki i mój poziom sportowy. Do tego udało się w dobrym stylu – bez kryzysów, bez ściany, bez zatrzymywania się czy nawet pomyślenia, że to bez sensu i rzucam to w cholerę. Ani przez chwilę nie byłem bliski, by dołączyć do 205 osób, którzy nie ukończyli zawodów. To też, poza samym przekroczeniem mety, traktuje jako niezłe osiągnięcie.
Do tego o dziwo ani razu też nie pomyślałem sobie – nigdy więcej. Choć póki co, na powtórkę nie mam ochoty 😉
Czy wybrałbym inne, lepsze miejsce na debiut? Zdecydowanie nie. Owszem, fajnie byłoby wycisnąć więcej na równej i płaskiej trasie, uniknąć wiatru i wykręcić jeszcze lepszy czas, ale zgodnie z zasadą- im trudniej tym lepiej – satysfakcja też jest większa.
Ironman Nowa Zelandia
Plusy dodatnie
Organizacja – wszystko przebiegło sprawnie, bez kolejek, bez żadnych problemów i opóźnień
Wolontariusze – Skoro Nowozelandczycy to supermili i pomocni ludzie, to nowozelandzcy wolontariusze, to po prostu mistrzostwo świata w pomaganiu
Punkty odżywcze – świetnie zaopatrzone i gęsto rozstawione.
Pasta party – 2-godziny bankiet z atrakcjami. Zupełnie inna bajka w porównaniu z tym co dotychczas doświadczałem na innych zawodach.
Trasa pływacka – piękne jezioro, czyściutka woda, zaledwie 3 beczki do pokonania. Ideał?
Plusy ni to dodatnie ni to ujemne
Trasa biegowa – momentami przyjemne widoki i ciekawy przebieg, ale spora część trasy to górki i dolinki oraz kluczenie po osiedlu domków. Na niektórych odcinkach trasa miała ledwie 1,2 metra szerokości, co mocno utrudniało wyprzedzenie.
Trasa rowerowa – tu podobnie. Widoki niczym w tolkienowskim Shire – łąki, pastwiska i wszędzie wokoło wulkaniczne góry. Podjazdy dające w kość, ale i satysfakcjonujące. Tylko ten cholerny asfalt, który funduje zupełnie zbędną, kilkugodzinną terapię wstrząsową.
Strefa finishera – były masaże i sporo jedzenia, tyle że nic nie było smaczne, nawet po kilkunastu godzinach bez normalnego posiłku.
Plusy ujemne
Zabezpieczenie trasy – najgorsze, jakie widziałem. Samochody jeżdżące tuż obok rowerzystów i kiepsko pilnowane śluzy, które o mało co nie skończyły się dzwonem w moim przypadku.
Usługi dodatkowe – 160 zł za zwykły przegląd roweru i 300 zł za słabe i nieliczne zdjęcia. Kasa w błoto.
Podziękowania
Na koniec chciałem podziękować osobom, bez których ten start nie byłby możliwy, trudniejszy, lub chociaż nie tak przyjemny.
- Ola – za to że cierpliwie znosiła moje długie treningi, równolegle mocno ograniczając swoje oraz zaplanowanie całej wyprawy do Nowej Zelandii, tak, aby i z tego wyzwania wycisnąć maxa. I oczywiście bezcenny support podczas startu.
- Arla Protein – za świetny konkurs, z imponującym jury oraz możliwość w realizacji sportowego marzenia. Bez Was z pewnością nie wydarzyłoby się to tak szybko i w takim miejscu.
- Zgrupka Team – za kciuki, wspólne treningi i pozytywną, wewnętrzną rywalizację, która pięknie nakręca.
- Asia z Tri Funny za pożyczenie walizki na rower i cenne rady.
- Kasia Run The World i Mateusz 2xTri za wskazówki o Nowej Zelandii.
- Last but not least – wszystkim, którzy trzymali kciuki (zwłaszcza przez sen) – to dodało +100 do mocy i motywacji, by absolutnie się nie poddać, tylko zrobić swoje.