(Multi)relacja – ChampionMan Duathlon 2017

Choć razem na koncie mamy już zaliczonych kilkanaście imprez triathlonowych, to w duathlonie nigdy nie startowaliśmy. ChampionMan w Czempiniu wydał się idealny na inaugurację – bardzo fajna impreza blisko Poznania i co zaskakujące – największa w naszej części Europy! Nasz debiut wypadł nad wyraz udanie, a o włos zakończyłby się dużym sukcesem Oli.

ChampionMan jest realizowany na dwóch dystansach sprint (5 km biegu + 20 km roweru + 2,5 km biegu) oraz długi (adekwatnie 10 km + 60 km + 10 km). W normalnej sytuacji najprawdopodobniej oboje zapisalibyśmy się na dystans sprinterski. Ale ponieważ mamy rocznego Jasia w składzie, to wystartowaliśmy w swoistej sztafecie. Najpierw Ola pociśnie na dystansie sprinterskim, a Artur ogarnie Jasia oraz doping. A potem robimy zmianę i Artur zakosztuje dystansu długiego.

Wstajemy przed 6-tą. Start sprintu zaplanowany jest na 8:30, a musimy jeszcze dojechać do Czempinia, odebrać pakiety i ogarnąć rower. Jasiu, który codziennie zarządza pobudkę o tej porze, tym razem twardo śpi. Możemy zatem spokojnie wypić kawę, zjeść i dopakować się. Zbliża się godzina wyjazdu, rowery już na dachu, a ten ani myśli wstać. Fundujemy mu (chyba po raz pierwszy w życiu) poranną pobudkę i pakujemy do auta. W drogę. Na miejsce docieramy po 35 minutach.

Pierwsze wrażenie – bardzo pozytywne. Pomarańczowe dywany w strefie zmian, ładnie zorganizowane miasteczko startowe, strefa expo i hala, która pełniła biuro zawodów. Pakiety odbieramy bez kolejki. Ola obkleja numerami swoją maszynę oraz kask i wprowadza sprzęcior do strefy zmian. Artur w tym czasie spaceruje z Jasiem w nosidełku  po terenie zawodów. W międzyczasie zagadały do nas aż 4 osoby, które czytają bloga i, że super i że robimy dobrą robotę (pozdrawiamy Was!). Strasznie miło nam się zrobiło, bo to pokazuje, że to co robimy ma sens 🙂

Po chwili rusza rozgrzewka, którą prowadzą siostry z Fit Therapy. Zasadniczo od samego patrzenia na prowadzące robiło się gorąco, ale dynamiczne wymachy, skipy i pajacyki dodatkowo rozgrzały mięśnie.

Odnajdujemy też ekipę Zgrupka Team. Oprócz Oli na dystansie sprinterskim wystartuje Michał (w zeszłym roku 7. open i 3 kategorii!), Wojtek, Kwiato i Daniel. Jest też nasz trener Jarek Skiba. Wszyscy wyluzowani, uśmiechy na ustach, pozytywne nastawienie do startu.

Relacja Oli z ChampionMan Duathlon

Strach i stres przed startami biegowymi udało mi się już jako tako okiełznać. Jednak nerwy związane ze startami takimi jak triathlon czy duathlon sprawiają, że jeszcze na dzień przed zawodami mam ochotę się wycofać. Zwłaszcza, że od roku większość moich myśli krąży wokół małego jegomościa, któremu trzeba zapewnić jak największy komfort podczas naszych startów. I tak oprócz roweru i toreb z ciuchami i gadżetami sportowymi trzeba dorzucić jeszcze torbę Jasia, wózek, nosidło oraz całodniową i urozmaiconą jaśkową wałówkę, którą przygotowywałam jeszcze w piątek wieczorem. Jednak ostatecznie i tym razem udaje mi się zebrać w sobie i stanąć na linii startu.

Ruszyliśmy. Bardzo lubię ten moment, bo wtedy puszczają już wszelkie przedstartowe nerwy. Wiadomo, że nie ma już za bardzo odwrotu i nie ma się co użalać nad sobą, tylko robić swoje i mieć z tego jak największy zaciesz:) Był to mój pierwszy start w duathlonie i jako że w triathlonie moje doświadczenie też jest skromne, długo głowiłam się jak rozłożyć siły na te 2 biegi. Koniec końców zaplanowałam pierwszą część przebiec w granicach życiówki na 5 km, a na drugim odcinku, który miał 2,5 km już nic nie myśleć, tylko gnać do mety ile fabryka dała 😀

Ruszyłam dość mocno, ale w miarę szybko udało się złapać dobry rytm, chociaż już na 2. kilometrze, mimo wczesnej godziny, wysoka temperatura dała o sobie znać. Pomyślałam wtedy ciepło o Arturze, który biedny miał ruszyć w swój 2 razy dłuższy bieg i to o godz. 13:00, ale postanowiłam mu o tym nie wspominać. Niestety nie udało mi się dziabnąć wody z pierwszej strefy żywieniowej i miałam tylko nadzieję, że nie pożałuję tego później. Na dalszym etapie biegu zgarniałam już przy każdej sposobności kubek wody i polewałam się nim. Przy szybszym biegu picie wody bez wytracania rytmu i prędkości już nie udaje mi się tak zgrabnie.

Szybko dotarliśmy do półmetka, gdzie czekała na nas nawrotka. Z jednej strony nawrotki mogą się wydawać nudne, ponieważ pokonuje się 2x tę samą trasę, ale możliwość mijania się z innymi zawodnikami jest dużym urozmaiceniem, a dodatkowo stwarza możliwość dopingowana znajomych i analizę tego co się dzieje w stawce przed, jak i za nami. A poza tym trzeba przyznać, że w Czempiniu doping był znakomity. Co chwilę mijało się dość duże grupki kibiców i reprezentacje różnych szkół/przedszkoli, które ewidentnie konkurowały między sobą o najlepszy doping.

Po 22 minutach i 12 sekundach wpadam do strefy zmian, gdzie Artur z Jaśkiem i Jarkiem, mocno dopingują i mobilizują, krzycząc, że jestem siódma po bieganiu. Ruszam na rower.

Trasa cudna – przejazd przez wioski, łąki, pola, super asfalt, parę podjazdów i wszystko pięknie ładnie, gdyby nie ten cholerny wiatr. Na szczęście wiedziałam, że za nawrotką powinien on zadziałać na moją korzyść i tak faktycznie było. Choć i tak po rowerze zostaje mocny niedosyt. Ostatnio moja jazda na rowerze pozostawia wiele do życzenia i dopomina się o większą uwagę. I o ile na bieganiu udało mi się wyprzedzić kilka dziewczyn, tak na rowerze straciłam aż 5 pozycji.

Wpadam do strefy zmian, gdzie tracę zbyt dużo czasu – kolejny punkt trafia na listę do poprawy. Prawda jest taka, że póki co skupiałam się na jak najszybszym bieganiu, jeździe i ewentualnie na dopłynięcie do brzegu w całości. Dopieszczanie swojej zwinności w strefie zmian uważałam za obowiązek tych którzy walczą o wygraną, a tu okazało się, że to właśnie mi zabrakło około 50 sekund do tego żeby stanąć na pudle w swojej kategorii wiekowej, więc muszę zacząć ćwiczyć, jak szybciej zapiąć ten cholerny kask i wcisnąć nogi w buty.

Ok wracając do zawodów – wpadam ponownie na trasę biegu. Uff, teraz już z górki, lecimy w odcięcie. Ale stop, stop – ten 2,5 kilometrowy bieg okazuje się być dłuższy niż zakładałam. Bieg po rowerze, który był poprzedzony biegiem, a nie pływaniem okazuje się być zupełnie innym doświadczeniem niż bieg w ramach triathlonu. Niemniej jednak udaje tempo biegu było zaledwie 2 sek./km większe w porównaniu do pierwszej części zawodów. Na metę wbiegam z czasem 1h 17 min. 

Był to 9. najlepszy wynik wśród kobiet i 6-ty w kategorii M30. Absolutnie nie spodziewałam się takiego miejsca!

T3, czyli przerwa pomiędzy sprintem, a długim.

Ola zawody skończyła przed 10, a dystans długi ruszał dopiero o 13. Było więc sporo czasu, by się przeorganizować. W międzyczasie na teren zawodów dotarła reprezentacja Zgrupki, która wystartuje na dystansie długim oraz część drużyny, która przyjechała pokibicować. Tym ostatnim humory szczególnie dopisywały.

Czas szybko zleciał. Po drodze nastąpiła jeszcze dekoracja zwycięzców dystansu sprinterskiego (tylko kilkadziesiąt sekund brakowało Oli, by i ją zaprosili na 3. stopień podium K30!). Potem wyprowadzanie i wprowadzanie rowerów, rozgrzewka i szykujemy się do startu.

Relacja Artura z ChampionMan Duathlon 2017

Początkowo do startu podchodziłem na umiarkowanym luzie. Z jednej strony traktowałem go jako znakomite przetarcie przed triathlonem (pierwszy start już za 2 tygodnie w Sierakowie), ale z drugiej strony dystans budził respekt. Gdy sobie kalkulowałem wstępnie ile mogłoby mi to zająć, wyszło około 3,5 godziny. Sporo. Tyle czasu biegnę maraton, który jest mega mocnym wysiłkiem dla mnie. Do tego zaledwie 6 dni wcześniej wziąłem udział w Wings For Life. Przebiegnięte wówczas 34 kilometry dały mi ostro w czworogłowy i pierwsze normalne kroki zacząłem stawiać w czwartek. 2 dni przed startem. To wszystko sprawiło, że ostatecznie do Czempinia pojechałem mocno niepewny o siebie i swoją dyspozycję.

Akt #1 – bieganie

10 km na rozgrzewkę. Przyjemny dystans, gdyby nie to, co czeka po nim. Trzeba zatem pobiec z rezerwą. Pytanie tylko jaką? Przyjąłem, że pobiegnę około 20 sekund gorzej od życiówki, więc tempo max ustaliłem na 4:30 min/km. Co prawda na początku było nieco niższe (szybsze), ale było dość nieźle z górki. Potem sytuacja się ustabilizowała i trzymałem się pierwotnych założeń.

Temperatura była zdecydowanie za wysoka na dobre bieganie. Na szczęście na trasie co rusz były stoiska z wodą i izotonikami. Ponieważ bardzo szybko się odwadniam, to piłem absolutnie na każdym z nich. Potem doszedł także obowiązkowy punkt – kubek wody na łeb. Po 2,5 km beczka i wracamy. Tym razem jest nieco ciężej, bo pod górkę. Stawka się nieco rozciągnęła i można biec swoje. Po 5 km nawrotka i robimy drugą pętlę. Zbijam piony z resztą zawodników Zgrupki – oni są mocniejsi ode mnie na rowerze, więc ja muszę tu wyrobić sobie dostateczną przewagę, by nie dopadli mnie zbyt szybko 😉

Kolejne kilometry mijały bez problemów, choć na drugim kółku zacząłem lekko odczuwać uda. Ołłłł, Wingsy się już odzywają. Niedobrze. Ale nie zwracając uwagi na dyskomfort biegłem zgodnie z planem. Po chwili dostrzegłem zawodnika, który… przeszedł do marszu. Na pierwszym bieganiu! Dobre rozłożenie sił w duathlonie, to jednak sztuka 😉 Kilka kilometrów i kubków wody dalej zza zakrętów wyłoniła się strefa zmian. Bieganie #1 zakończone pomyślnie – czas 45:39, czyli średnia 4:34 km/min. Jedziemy dalej.

 

Akt #2 – rower

Roweru byłem niepewny najbardziej. Wstyd się przyznać, ale w tym roku na szosie byłem całe 5 razy. Z czego 3 podczas majówki. A mój najdłuższy trening miał 30 km. A dziś do pokonania 2 razy tyle. A przed i po jeszcze 10 km biegu. Trudno w tej sytuacji o bycie optymistą, ale w końcu do odważnych świat należy 😉 Biorąc pod uwagę realia plan na rower przyjąłem sobie niezbyt ambitny – średnia nie mniej niż 30 km/h.

Strefę zmian udało się ogarnąć zaskakująco szybko. Zawsze podczas T1 przed wejściem na rower ściągałem z siebie piankę, a tu wystarczyło ściągnąć buty biegowe, nałożyć kask oraz buty i w drogę. Po wskoczeniu na rower nogi ładnie podawały. Ledwo wyjechaliśmy z miasta, a tu zaczęły się tworzyć Lokalne Komitety Kibicowskie, które dawały ostro czadu. Dopingowali i małe szkraby i leciwe seniorki, co było najpiękniejsze. Po pierwszych 4 km średnia wynosiła około 32 km/h. Jest nieźle, tylko czy uda się to utrzymać? Pora coś przegryźć. Sięgam po żel High5, który był w zestawie- omnomnom. Można gnać dalej.

fot. Hernik Team

Na trasie bez większych emocji. Od czasu do czasu udaje mi się kogoś dziabnąć, to koło mnie ktoś szybko przemyka – zwykle na sprzęcie wzbudzającym zazdrość. Momentami wiatr daje się odczuć, czasem pojawi się lekkie wniesienie, ale zasadniczo trasa bardzo przyjemna. Wkrótce docieram do Błociszewa, gdzie czeka beczka i punkt żywieniowy. Dojeżdżając do nawijki byłem świadkiem groźnie wyglądającego szlifu. Jeden z zawodników chciał szybko zgarnąć wodę, a w efekcie woda ściągnęła go do parteru. Liczyłem, że zgarnę banana, ale wolontariusze zaaferowani sytuacją chwilowo nie zawiesili działalność. Trudno. Na szczęście mam jeszcze parę żeli.

fot. Hernik Team

Po nawrotce zrobiło się łatwiej. Wiatr tym razem wiał od tyłu, więc z jego pomocą prędkości nieznacznie wzrosły. Cały czas nie dogonił mnie nikt ze Zgrupki, ale dostrzegam Marka, potem Krzyśka, Stefana, Bartka i Tomka. Zbliżają się. Trzeba cisnąć, a nie ułatwiać chłopakom zadanie 😉 Wkrótce jednak dopada mnie Marek, który na nowej czasówce mknie jak przecinak. Na szczęście nie widzę po sobie oznak kryzysu i wkrótce pęka 30 km. Przy nawijce gro kibiców, a wśród nich Ola z Jasiem w nosidełku, krzycząca do mnie – już półmetek!

No to teraz zrobić drugie tyle w tym samym czasie i będzie pięknie! Druga pętla jednak tak łatwa nie była. Znowu pojawił się wiatr i doszło rosnące zmęczenie. Nogi jednak pracowały nieźle i jechałem bez spadków mocy. Zresztą trudno o takowe, kiedy co parę kilometrów można było liczyć na gorący doping lokalnych mieszkańców. Docieram do beczki, tym razem udaje się zgarnąć wodę i banana i gnam z powrotem do Czempina. Chwilę później na trasie co kilkaset metrów dostrzegam towarzystwo ze Zgrupki. Zbliżają się. Wiatr jednak znowu jest moim sprzymierzeńcem, więc ostatnia długa prosta jest całkiem przyjemna. Po 1:50h pedałowania dojeżdzam do strefy zmian i zeskakuje z roweru. Pierwsze co mi się ciśnie na usta to „ałłłł”.

Akt #3 – bieganie

Pierwsze kilka kroków było stawiałem, jakbym od lat nie chodził. Jednak po chwili mięśnie zatrybiły i zacząłem turlać się do swojego wieszaka na rower. Kask do kosza, wymiana obuwia i można biec dalej. W strefie dostrzegam Stefana, który wpadł tuż za mną i krzyczy „Archie biegnij, bo cię porobię!„. No to biegnę. Początek znowuż jakiś taki dziwaczny – ociężały i jakiś nieswój. No czo te nogi? Na szczęście za zakrętem jest z górki, więc się rozkręci. I faktycznie biegnę w tempie ok. 4:30 min/km, a mam wrażenie, że strasznie się ślamazarzę. Pierwszy kilometr pęka w tempie 4:40 min. Myślę sobie wtedy – OK, takie tempo będę trzymał. Nie wiedziałem jeszcze, jak bardzo się myliłem.

Drugi kilometr 10 sekund wolniej. Nogi nadal ociężałe, a każdy krok kosztuje sporo wysiłku. Po 3 km coś puściło i nogi zaczęły normalnie pracować. Uff. Pożegnałem już jednak plan 4:40 i zmieniłem go na – byle poniżej 5 na km. Na każdym punkcie pochłaniam izo, wodę, a resztki z kubka leję na kark. Temperatura na szczęście jest przyjemniejsza niż na pierwszym bieganiu, cienia też nieco więcej, ale warunki nadal trudne. W końcu udaje mi się dotrzeć do strefy zmian, czyli pozostało ostatnie kółko. Jak ja w tym momencie zazdrościłem Oli, że ona mogła już wpaść na metę! 🙂

Lecimy 6-ty km. Biegnący obok mnie pyta z jakim tempem biegniemy?
4:38 – odpowiadam.
O ja pierdolę! 
Spokojnie, to dlatego, że jest z górki.

Potem już z górki nie było i zaczęły się schody. Tętno ładne, nogi nawet nie bolą, ale puchnę. Próbuję desperacko trzymać się granicy 5 min/km, ale nie udaje się. Kolejne kilometry padają w tempie nieco wyższym. Na 8 km dopada mnie równocześnie radość (już tylko 2 do mety!), jak i ostry ból pleców w odcinku lędźwiowym. Przydałby się bike fitting…

Zaczynam tańcobieg, żeby rozluźnić mięśnie i ból powoli mija. Kolejne metry też mijają bardzo powoli, ale sunę do mety. 9 kilometrów za mną. Teraz najtrudniej (bo pod górkę) i najłatwiej (bo meta). Taki podbieg to nie podbieg! – krzyczą dziewczyny stojące na chodniku. Zakręt, łyk wody i przedostatnia prosta. Potem skręt w lewo i wpadam na pomarańczowy dywan, a tam już tylko meta.

Przy barierce dostrzegam Olę i Jasia. Coś krzyczy, ale nic już nie rejestruję. Na metę wpadam po 3 godzinach i 28 minutach. Plan zrealizowany! Udało się nawet zmieścić w pierwszej setce open.

Podsumowanie

Pamiętam, jak w strefie expo poznańskiego półmaratonu przesympatyczni organizatorzy ChampionMana przestrzegali mnie, mówiąc, że długi dystans jest trudniejszy niż połówka ironmana. Nie wierzyłem. No bo jak? Roweru o 1/3 mniej, biegania ciut mniej, no i odpada całe pływanie. A jednak. Nawet ściana podczas maratonu była przyjemniejsza, niż końcówka tego biegu. Swoją drogą – moja życiówka z królewskiego dystansu i długiego duathlonu jest niemalże identyczna – różnica wynosi 5 sekund, na korzyść maratonu 🙂

Mimo to, bardzo się cieszę, że zdecydowałem się na udział w ChampionManie, bo to były naprawdę świetne zawody. Pod względem sportowym – bardzo wysoki poziom, dużo zwrotów akcji i świetne warunki do kibicowania. Pod względem „zawodowym” – bez zarzutu. Wszystkie klocki dobrze poukładane i każdy z zawodników mógł bez przeszkód realizować swój plan. A na koniec cieszyć się udanym dniem w strefie finishera – przy piwku, cieście, owocach i całkiem zjadliwym makaronie 😉

fot. Marcin Ratajczak

PLUSY DODATNIE

  • organizacja – absolutnie na medal. Chyba najlepsze zawody, w jakich braliśmy udział. I nie jest to opinia odosobniona.
  • pakiet startowy – na bogato. Koszulka, żel, pokrowiec na rower, a na dystansie długim nawet świetne rękawki. No pakiet mistrz.
  • stosunek jakość/cena – zapisy startowały już od 69 zł – wiele imprez biegowych kosztuje więcej, oferując znacznie mniej. Nie mówiąc już o triathlonach, gdzie przeciętnie trzeba wyłożyć kilkaset złotych za start.
  • trasa rowerowa – płaska niemalże jak stół, a żeby znaleźć jakąś dziurę, to trzeba byłoby się naprawdę mocno postarać.
  • doping – takiej mobilizacji lokalnej społeczności jeszcze nie widzieliśmy na oczy. Brawo kibice! 🙂
  • atmosfera – od początku do końca bardzo przyjemna. Nawet nie startując, można było tam świetnie spędzić czas – jak na pikniku.
  • punkty odżywcze – na bieganiu wodę, izotonik czy banana można było zgarnąć nawet co kilometr.
  • racebook – coraz trudniej go uświadczyć nawet na dużo większych i droższych imprezach, a tu był i to wydany w ładnej formie.
  • imprezy towarzyszące – dzień przed zawodami odbyła się także bardzo fajna rywalizacja dla dzieci – żałowaliśmy, że nie mogliśmy wpaść z Jasiem, ale za rok postaramy się to nadrobić 😉

PLUSY NI TO DODATNIE, NI TO UJEMNE

  • pogoda – jeśli ktoś w ten weekend narzekał na pogodę, to pewnie byli to biegacze 😉 Temperatura (zwłaszcza na popołudniowym dystansie długim) dawała się odczuć, podobnie jak wiatr na rowerze. Ale na rower, kibicowanie czy regenerację była znakomita.

PLUSY UJEMNE

  • zimny prysznic – dłuuugo szukaliśmy jakiegoś minusa tej imprezy! W końcu Ola znalazła jeden – pod prysznicem była bardzo zimna woda.

Takiej dysproporcji między plusami i minusami jeszcze nie mieliśmy w żadnej relacji. Między innymi dlatego też z niecierpliwością czekamy na datę przyszłorocznej edycji, bo mamy nadzieję, że duathlon ChampionMan na stałe zagości w naszych kalendarzach. Wam także zdecydowanie polecamy przetestowanie – i zawodów i siebie. Takiej atmosfery ciężko szukać na innych, zwłaszcza tych dużych imprezach.