Pierwszy raz w Malborku. Pierwsza sztafeta na pełnym dystansie. Pierwszy maraton w ramach triathlonu. No i przede wszystkim – wygrana i pierwsze miejsce w zawodach. Po raz pierwszy w życiu! A mimo to, Castle Malbork Triathlon nie będzie miał pierwszeństwa w moim kalendarzu na przyszły rok.
Prolog
Kilka miesięcy temu na jednym z treningów Zgrupka Team postanowiliśmy, że wybierzemy się dużą paką do Malborka. Podczas truchtania zmontowaliśmy skład na 3 sztafety, które miały obsadzić dystans połówki. Jednak jeszcze podczas tego samego treningu padło hasło – A może cały dystans? Ja popłynę. Marek, pojedziesz 180 km? Pojadę. Artur, maraton?
Od kilku lat realizuję plan – jeden maraton rocznie. Zawsze na jesień. Co prawda zawsze celuję w jakąś dużą, fajną imprezę, z ciekawą trasą, ale tym razem nie miałem jeszcze w planach nic konkretnego, więc w zasadzie czemu by nie zaliczyć królewskiego dystansu w ramach pełnego Ironmana? Dobra, wchodzę w to!
Wkrótce potem zapisaliśmy się. Co ciekawe, podobny krok wykonały zaledwie… 3 inne drużyny! W tej sytuacji niespodziewanie walka o podium stała się nie tylko bardzo realna, ale był to wręcz plan minimum.
Dzień przed zawodami
Do Malborka wybraliśmy się w sobotę rano. Po 4h jazdy z Poznania byliśmy jak Jagiełło w 1410 – pod zamkiem. Pierwsze kroki kieruję jednak gdzie indziej – do McDonald’s 😀 Zestaw Big Maca wjechał na miękko. Potem dołączyłem do pobliskiej pizzerii, gdzie zaczęli się schodzić nasi. W planach mamy jeszcze zwiedzanie zamku, ale co chwila ktoś dochodzi, coś domawia, to komuś guma pękła i wymienia, to ktoś kask pożycza… wizja podboju zwiedzenia zamku mocno się oddala. Tym bardziej, że do 18:00 trzeba załatwić formalności i udać się na odprawę.
Ostatecznie zamiast do muzeum zamkowego idziemy do zamkowej karczmy, gdzie kontynuowany jest carboloading w wersji ciężkiej. Na przystawkę oglądamy piękny finisz Rafała Majki na 14. etapie Vuelty. Sztafety ustalają strategie i szacują kto ma jakie szanse. Każdy ma sporą chrapkę na podium, choć nie mówi o tym głośno.
O 18:00 kierujemy się do Karwana, gdzie mieści się sala konferencyjna, a w niej planowana jest odprawa i pasta party. Przy długich na dobre 15 metrów stołach siedzą tłumy. Nie ma mowy, by gdzieś usiąść. Po makaron konkretna kolejka, ale sprawnie idzie. Biorę pastę z sosem szpinakowym (nie wiem co mi strzeliło? ;)) i idę oglądać walkę rycerzy, która zainicjowała imprezę. Potem prezentacja z omówieniem zawodów, w której sporo uwagi poświęcono na omówienie niebezpiecznych miejsc na trasie zawodów. O sztafetach nie wspominano ani razu, więc trzeba było się dopytać, ale wielkiej filozofii nie było. Chipa przejmujemy w strefie zmian przy rowerze i heja. Pozostało się zatem dobrze wyspać. Jutro będzie długi i ciężki dzień.
Ciężki dzień
Pobudka o 4:30. Na szczęście nie moja, tylko Bartka, który o 6:00 rozpoczyna w Nogacie naszą sztafetę. Jednak przy okazji budzi i mnie, a ja z emocji i nerwów nie byłem w stanie już zasnąć. 2h później zbiera się Kwiato, który robi dziś pierwszą połówkę. Niedługo po nim też podnoszę się z wyra, bo ze spania i tak nici, a że nocleg mamy dosłownie 10 metrów od trasy, to trzeba pokibicować i przy okazji zobaczyć jak idzie konkurencji.
Kilka minut po siódmej uaktywnia się nasz czat grupowy. Bartek wyszedł z wody jako trzeci, kilka minut straty do pierwszych sztafet. Cholera zakładałem, że ukończy pierwszy. Czyżby jednak konkurencja była mocniejsza niż sądziłem?
4 okrążenia (3,6 km) pokonał w niecałą godzinę i 5 minut. Jak dla mnie to zabójcze tempo, ale on planował zrobić jeszcze nieco szybciej. Niestety na jednej z pętli musiał powalczyć z wodorostami, ale punkt wyjścia (nie tylko z wody) był bardzo dobry.
Rower
7 minut. Na krótkim dystansie to przepaść, ale w kontekście pełnego dystansu ta strata na szczęście nie była wielka. Cała nadzieja teraz w Marku, który na swojej czasówce ma za zadanie nie tylko odrobić stratę, ale też wypracować bezpieczną przewagę po etapie rowerowym. Przynajmniej taki był mój plan 😉
8:40. Pada deszcz, jest dość chłodno. Wychodzę przed dom wypatrywać Marka. Był tu bodajże 2gi i zarazem 42gi kilometr trasy rowerowej. Zanim jednak udało mi się dostrzec pierwszych zawodników wracających z trasy, cały czas mijali mnie ci, którzy dopiero wsiedli na szosę. W końcu po paru minutach pojawia się ktoś mknący zna przeciwka – zawodnik z grupy CCC. Po nim znowu trochę czekania i jest kolejny. Potem trzeci – też solista, ale zaledwie 20 metrów jedzie za nim czwarty i to jest Marek! Odrobił straty już na pierwszym okrążeniu!
Dopiero po 2-3 minutach dostrzegłem reprezentantów kolejnych sztafet. Ciężko było ich wypatrzeć, bo numery startowe drużyn w niczym nie różniły się od solistów, co utrudniało identyfikację rywali. Do tego w live timingu nie było międzyczasów na etapie rowerowym, więc nie było opcji by dokładnie śledzić postępy na tym kluczowym odcinku. No nic, idę na śniadanie, bo za kilkadziesiąt minut trzeba tu wrócić na półmetek.
Kawa, bułka z dżemorem i nutella. Menu niezmienne od lat. Jem relacjonując jednocześnie innym aktualny status. Po szybkiej szamie wracam na trasę, na której zaczęło się zagęszczać. O 9:00 ruszyła do boju połówka, a najszybsi pływacy mijali mnie na rowerze (jakkolwiek to brzmi) już po trzydziestu paru minutach. Niewiele później pojawiają się pierwsi nasi – Krzychu i Grzegorz walczący w sztafetach oraz wspominany wcześniej Kwiato, Łukasz i Mikołaj. Przemo, który jako jedyny z nas robi tu całego musiał mnie minąć, gdy zaparzałem dużą czarną. Wcześniej przejechał też Marek, a przed nim nie dostrzegłem nikogo z bezpośrednich rywali. Jest dobrze.
Wracam się zbierać. Buty, spodenki, koszulka, pulsometr, garmin, żele. Wszystko jest. Rano Bartek zabrał mi jeszcze zapasowy zestaw, na wypadek gdyby negatywne prognozy miały się sprawdzić i cały etap biegowy miałoby lać. Póki co deszcz ustał i oby tak zostało. Wtryniam jeszcze muffina, bo do boju powinienem ruszyć tuż po 12-ej, więc standardowe śniadanie może już się przetrawić do tego czasu. Ponieważ nocujemy tuż przy trasie, nie ma mowy o dojechaniu autem na start, więc trzeba te 2,5 km przejść. Zawsze to jakaś forma rozgrzewki, a zarazem cały czas mogę obserwować zawody i kibicować. Po drodze znowu mija mnie Marek, który kończy już trzecie okrążenie. Krzyczę mu, żeby nie kazał mi długo czekać na siebie 😉

Docieram w okolice strefy zmian, gdzie czeka wyluzowany już Bartek oraz kilku naszych. U mnie poziom stresu dobija już do górnej granicy. Zawsze się boję tego dystansu, bo wiem co mnie czeka po 30 kilometrach. Nic dobrego. Do tego w poprzednią sobotę podczas biegania pechowo stanąłem na kamieniu i naderwałem sobie mięśnie łydki. Jeszcze we wtorek utykałem podczas chodzenia, a dziś mam pokonać 42 km w mocnym jak na mnie tempie. Muszę, bo to sztafeta, więc nie mogę zawieźć chłopaków, którzy dali z siebie wszystko.
Po rozgrzewce idę z Michałem i Piotrem do strefy zmian. Tak się zgrało, że wszyscy powinniśmy przejąć pałeczkę chipa niewiele po południu. Najprawdopodobniej Marek pojawi się jako pierwszy, ale oni biegnący półmaraton muszą mnie niewiele później dogonić. Żeby zabić czas, kontynuuję rozgrzewkę i układam sobie w głowie plan biegu. A ten jest prosty – pobiec na 3:30h, a jak się uda to na 3:25h, co byłoby nową życiówką. W końcu pojawia się on – cały na niebiesko. Zeskoczył z roweru i leci do strefy zmian. Padam mu do stóp, zdejmuję chipa i nakładam sobie na nogę. Podobnie z numerem startowym, który ląduje na brzuchu. Na koniec soczysta piona i ruszam.
Bieganie
Początkowo byłem przygotowany, że do pokonania będzie aż 6 kółek. Organizatorzy zrobili jednak miłą niespodziankę i wydłużyli trasę do 10,55 km. W efekcie do pokonania były „tylko” 4 kółka, choć nadal były to łącznie 42 km. Najpierw trzeba było wbiec po schodach, minąć metę, potem przebiec przez most i potem podzmacze.
Trasa okazała się ciekawsza niż sądziłem. Najpierw długi odcinek wzdłuż rzeki, potem 2-3 km po parku. Następnie odcinek „miejski” i potem kluczowy – staromiejski. Trochę po kocich łbach, trochę po kostce granitowej, trochę po trawie w fosie. Wszystko to w towarzystwie majestatycznego zamku, co robiło robotę. Na koniec kolejny odcinek wzdłuż rzeki, w tył zwrot i wbieg na most, za którym czeka meta, a za nią nawijka na kolejne okrążenia.
Na moście spotykam Wojtka, który płynął w sztafecie na ½. Krzyczy do mnie „spokojnie Artur, masz 45 minut przewagi nad kolejną ekipą”. 45 minut?!? W tym czasie niemal zdążyłem przebiec pierwsze kółko. Przewaga była ogromna. Pozwoliło mi to kompletnie nie stresować się „plecami”, tylko skupić się na swoim tempie i planie. Wystarczy, że dobiegnę do mety i będzie pięknie.
Drugie kółko. Pierwsze udało się pokonać w średnim tempie 4:50 min/km. Zgodnie z optymistycznym planem. Pogoda była akuratna do biegania, a deszcz nadal nie padał. Drugie kółko było dużo bardziej zagęszczone niż pierwsze, bo na trasę wbiegło wielu połówkowiczów. Wśród nich Michał, który minął mnie na 7. kilometrze i Piotr, który zbliżał się do mnie z każdym kilometrem. U mnie kilometry jednak mijały regularnie co niecałe 5 minut. Tempo cały czas zgodnie z planem. Półmaraton zaliczony w 1:42h. Teraz drugie tyle, ale oby udało się w podobnym czasie.

Trzecie kółko. Przedścianie. Zwykle na 24 kilometrze dopada mnie pierwszy kryzys i nie inaczej było tym razem. Tempo po raz pierwszy spadło poniżej 5:00, ale nieznacznie i po 2 km udało się wrócić do właściwego biegania. Wiedziałem jednak, że ściany może nie udać się uniknąć. Pochłaniam kolejny żel na trasie. Piję na co drugim punkcie, bo na nie jest gorąco i nie ma obaw o odwodnienie. Jedyne czego się boję, to ostatniego kółka. To trzecie udaje się pokonać niemal bezproblemowo.
Czwarte kółko. Przebiegam przez most po raz ostatni w stronę zamku. Kolejny żel na punkcie odżywczym i pęka 32 kilometr. Czyli zaczyna się właściwy maraton, bo to przecież bieg na dychę po 32 kilometrowej rozgrzewce 😉 W moim przypadku zaczyna się jednak walka o przetrwanie, bo nagle przypomniała o sobie łydka. Co prawda rehabilitant w czwartek mówił, że powinno być ok, ale jednak nie. Ból na tyle silny, że nie szło normalnie biec. Krok się skrócił, a wraz z nim tempo siadło. Na razie nieznacznie, a zapas czasowy miałem dość spory, więc ciągle liczyłem na życiówkę. Może zaraz przejdzie? Nie przeszło.
Zamiast przejść tylko się pogłębiło. Na 35 km tempo przekroczyło 6 minut, a na kolejnym spadło do 6:20. Dramat. W tym momencie jednak zacisnąłem zęby i końcówkę starałem się pobiec najszybciej jak się da. Nadal było to daleko od zamierzonego tempa, ale jakoś szło. Przy zamku doping kibiców dowalał kopa i pozwalał na oderwanie się od bólu. Do tego pchała też psychika. W końcu zostało już tylko parę kilometrów. W głowie mówię sobie „nigdy więcej”, choć wiem, że za tydzień w całości się z tego wycofam. Taki to już bieg. Ostatni nawrót i azymut meta. Znowu ten most, ale za nim czeka już Marek i Bartek, którzy dołączają do mnie na ostatniej prostej. Na widok niebieskiego dywanu dostaję skrzydeł. Totalnie zapominam o zmęczeniu czy bolącej łydce. Meta przyciąga tak mocno, że do mety lecę sprintem – końcówka w czasie 2:53 min/km 😀
Udało się! Linię mety przekraczamy jako pierwsi! Plan zrealizowany! Do planu maximum (czyli życiówki) zabrakło mi 6 minut. Dużo, ale na ostatnim odcinku straciłem jeszcze więcej. Ale to był cel poboczny. Najważniejsze było to, że wygraliśmy. Jasne, że konkurencja nie była mocna, ale z drugiej strony każdy mógł tu wystartować i nam skopać tyłki, ale jednak chętnych nie było wielu 😉
Dekoracja
Zmagania skończyliśmy po 9 godzinach i 46 minutach. Choć daliśmy z siebie wszystko, to było jeszcze 6 takich, którzy solo ukończyli zawody przed nami. Do czołówki brakuje nam jeszcze mnóstwo. Ale nie to jest najważniejsze. Dziś udało się zrealizować cel, ale na jego przypieczętowanie trzeba było czekać jeszcze długo, bo aż do 22:00 – czyli momentu zamknięcia trasy.
Wcześniej, bo o 17:00 czekała ceremonia nagradzania połówkowiczów. Ta była dla Zgrupka Team równie ważna, bo z dwóch sztafet jakie wystawiliśmy – obie stanęły na podium! Co prawda zwycięzcy byli poza zasięgiem, ale udało się pokonać pozostałe 8 ekip.
O 21:00 pojawiliśmy się na miejscu zawodów ponownie. Do zamknięcia trasy pełnego dystansu pozostała już tylko godzina, a na trasie wciąż było kilku zawodników. Każdemu z nich zgotowaliśmy gorący doping na ostatnich metrach. Na ich twarzach widać było ogromne zmęczenie, ale i wielkie zadowolenie. Ostatni z zawodników dotarł na metę o 21:40. Co ciekawe, był to jego… pierwszy triathlon. Niektórzy to lubią oryginalnie debiutować 😉
W końcu wybiła 22:00 i przyszła pora na dekoracje naszego dystansu. Najpierw soliści, potem sztafety. Jako pierwsza wyczytana zostaje Zgrupka Team w składzie Bartek Jaczun, Marek Strogulski i Artur Zawisza. Duma. Pierwsze podium w triathlonie i od razu pierwsze miejsce. Drugie miejsce zajęła ekipa z Mińska. Trzecia była paczka z Pruszkowa, która niestety musiała wracać przed dekoracjami i zabrakło ich na podium. Co ciekawe, walkę o drugie miejsce przegrali o… 10 sekund.
PODSUMOWANIE CASTLE TRIATHLON MALBORK 2017
Plusy dodatnie
Klimat – gigantyczny zamek, bieganie po fosie, odprawa w karwanie – jako Zawisza, czułem się tam jak w domu 😉
Trasa rowerowa – płaska, prosta i w tym roku wydłużona do 45 km.
Trasa biegowa – gdy początkowo usłyszałem, że czeka mnie 6 rund, pełnych zakrętów, pętli i biegania po bruku, to radości nie było. W międzyczasie trasę wydłużyli do 10,55 km, a kocich łbów, było niewiele, a sama trasa okazała się całkiem fajna – zwłaszcza jak na triathlon.
Strefy żywieniowe – na bogato. Na 10 km pętli było aż 5 opcji, by sięgnąć po wodę, izo czy owoce, a do tego były żele i batony od High5.
Odprawa – klimatyczna, połączona z niezłym pasta party i dość szczegółowa – choć akurat dla sztafet szczegółów totalnie zabrakło.
Plusy ni to dodatnie, ni to ujemne
Pogoda – deszcz i wiatr w Malborku to ponoć norma. W tym roku nie było odstępstwa od reguły. Lało w sobotę, lało w niedzielę. Choć trzeba oddać, że dla biegaczy warunki były bardzo akuratne.
Plusy ujemne
Cena – tanio nie było. Zwłaszcza dla sztafet, które płaciły 200 zł więcej. Chyba za dodatkowy makaron, medal i koszulkę. Aczkolwiek cena byłaby znośna, gdy nie poniższe punkty:
Strefa finishera – chyba najsłabsza, jaką widziałem na zawodach. Koszulka, arbuz, kubek wody i dziękujemy panu. Proszę zrobić miejsce dla innych. [edit] Ponoć gdzieś z tyłu tej strefy była jeszcze inna z ciepłą strawą i masażem, ale była tak usytuowana i oznaczona, że… nikt z nas do niej nie trafił.
Brak nagród – absolutnie nigdy nie zwracałem uwagi na kwestię nagród, bo były poza moim zasięgiem. Gdy jednak w końcu stanąłem na pudle, to dostałem cegłę. Nagród dla sztafet oraz w kategoriach wiekowych nie przewidziano…
Biuro zawodów – pakiety na dystansie długim można było odbierać jedynie w godzinach 14:00-18:00. To samo dotyczyło wstawiania rowerów. Bardzo mało elastycznie, zwłaszcza dla przyjezdnych, a przecież to nie impreza dla lokalsów. Rowery co prawda można było wstawić na drugi dzień, ale skutkowało to 4 minutami kary na dzień dobry.
Pakiety startowe – brak wartości dodanej, choć to już zasadniczo staje się standardem.