11. Poznań Półmaraton zapamiętamy jako imprezę pod znakiem #naj. Największa impreza biegowa w Poznaniu, najlepsi kibice w Polsce i największe zdziwienie podczas zawodów.
Dwa dni przed startem – zawał serca

W piątkowy wieczór za sprawą Poznań Półmaratonu przeżyłem mały zawał serca. Jeden ze znajomych rzucił, że w tym roku bieg z wózkami jest zakazany! Ale jak to? W zeszłym roku Jasiu dostał misia na mecie, a teraz ma dostać bana? A ja razem z nim, bo nawet nie mieliśmy planu awaryjnego, a Ola też przecież planuje pobiec. Regulamin!? „Bieg na wózkach jest zakazany”. A z wózkami??? Piszę do nich. Na szczęście mimo późnej pory organizatorzy szybko rozwiali wątpliwości i potwierdzili, że joggery są mile widziane. Uff.
Wystartujemy. My z Olą po raz piąty, a w komplecie po raz drugi.
Dzień przed startem – ogarniamy się
Sobota. Tradycyjna wyprawa na Międzynarodowe Targi Poznańskie. W tym roku MTP ostatecznie zdetronizowały Maltę w kategorii bazy najważniejszych imprez biegowych w Poznaniu. Najpierw przeniósł się tam maraton, potem półmaraton, a za 3 tygodnie dołączy też Wings For Life. Jak dodamy do tego Bieg Niepodległości, to jeśli się nie mylę – 4 największe i najbardziej rozpoznawalne w imprezy w Poznaniu mają tam swoją „siedzibę”. Ale trudno się temu dziwić, bo rzeczywiście możliwości i zaplecze tego miejsca są spore. Nie było zatem żadnych problemów ze sprawnym odbiorem pakietu, załapaniem się na pasta party czy zaliczeniem jednego z ciekawych wykładów.
Dzień startu
Niedziela rano. Start został przesunięty z godz. 9:00 na 10:00, więc możemy pospać dłużej. Wstajemy przed 8, a Jasiu jeszcze śpi. Z jednej strony fajnie, że dał nam się wyspać, ale z drugiej strony maleją szanse, że zaśnie szybko w wózku. Podczas poprzedniej edycji spał od 1 do 15. kilometra. Na Malta Halfmarathon przespał calutki bieg. Jak będzie teraz?
Pomartwimy się później. Teraz śniadanie, kawa, toaleta, ostatnie ogarnięcie i sprawdzenie wszystkiego i ruszamy. Tramwaj dociera w miarę pusty, więc ze spokojem pakujemy się do niego z wózkiem. Po paru minutach docieramy pod MTP i wraz z falą ruszamy do „akwarium”. Tam znowu pora na toaletę. Idę ja, potem Ola, potem znowu ja. Jasiu chyba też się zainspirował, bo zrzucił balast do pieluchy. Szybka wymiana przed startem – przynajmniej będzie się lżej biegło 😉
20 minut przed startem ruszamy do swojej strefy. I tu niespodziewany trening pracy serca – jest cholernie tłoczno! Wąski chodnik nie ogarnia tłumów wiodących w obie strony, a toitoje stojące pod ścianami zaburzają ciągi ludzkie i wprowadzają dodatkowo poprzeczne kolejki na trasie. Przebrnięcie 500-metrowego odcinka z wózkiem zajęło nam niemal 15 minut! W pobliżu swojej strefy spotkamy część Zgrupka Team. Robimy szybkie pamiątkowe foto i lecimy do swojej strefy B.
Tam ustawiamy się w towarzystwie innych rydwanów na samym końcu. Zapisując się na 11.PPM celowaliśmy w okolice 1:39 – rezultaty osiągnięte w poprzednim starcie w Poznaniu. Ten sezon jednak nie rozpoczął się dla nas zbyt korzystnie, więc o realizację planu będzie ciężko. Chwilę po godz. 10:00 rusza pierwsza fala. My polecimy w drugiej, więc przesuwamy się ku bramie startowej. Za nami jakieś 10 tysięcy biegaczy. Przed nami – ponad półtora godziny emocji.
Start
Ruszamy po raz trzeci spod Sheratona, ale tym razem w przeciwnym kierunku. Początek gładki i komfortowy, bo pierwsze kilometry są z lekkiej górki. Start przez to jest zwodniczy, bo z jednej strony łatwo się spalić na początku, ale z drugiej nie sposób nie skorzystać z dobrodziejstwa nachylenia trasy. Po przebiegnięciu 2 km w tempie 4:40 min/km Ola daje znać, że dolegliwości, które jej ostatnio towarzyszyły nie pozwolą utrzymać takiej prędkości do końca. Po trzecim kilometrze rozłączamy się.
Nachylenie ciągle sprzyja, więc lekko przyśpieszamy z Jasiem. Wyprzedzamy trochę osób, choć lawirowanie z wózkiem nie jest łatwe. Wyprzedzani jednak często reagują na tyle fajnie, że sami krzyczą po chwili „lewa wolna dla wózka!” 🙂 Eldorado kończy się przyjemnym akcentem – punktem odżywczym. Potem jest już gorzej – zwrot o 180 stopni i pod górkę. Po drugiej stronie trasy dostrzegam sporą ekipę biegnącą z flagami na 1:40. My byliśmy jakieś 300 metrów przed nimi, czyli tempo na nowy rekord z wózkiem.
Kolejne kilometry przebiegają sprawnie. Od czasu do czasu small talki z innymi biegaczami, a co chwila docierają do nas brawa i okrzyki typu „Brawo dla wózka”, „Dajesz supertata”! „Ciśnij młody!”. Mega fajnie tego wszystkiego słuchać, bo niewątpliwie dodaje to mocy i prędkości zarazem. Na 10. kilometrze mieszanka lekkiego zbiegu i ogromnego dopingu sprawiła, że tempo spadło do zaledwie 4:05 min/km :O Zacząłem zwalniać, bo takie szarżowanie może szybko się źle odkuć.

13 kilometr – kolejne piątki ze znajomymi i ostatni ostry zbieg – z Hetmańskiej na Dolną Wildę. Chwilę później przeżyłem jeden z najdziwniejszych momentów podczas zawodów. Z chodnika na trasę wchodzi strażnik miejski i macha ręką w moją stronę każąc zbiec (zjechać?) do zatoczki. WTF??? Za szybko jedziemy? Mogłem włączyć Yanosika. Za niskie ciśnienie w oponach? Dziwne myśli krążą mi po głowie, ale strażnik cały czas macha. Zjeżdzać? Nie, to absurdalne. Przyśpieszam, mijam strażnika, a ten prawie wchodzi na mnie… A właściwie za mnie, bo na plecach jedzie rowerzystka i to na nią polował. Uff. Dziwna akcja. Biegniemy dalej.
Biegniemy, a właściwie toczymy się. W 2/3 trasy pojawia się kryzys. Tempo spada do 4:50 i przez dłuższy czas nie chce się podnieść. Nogi pracują coraz ciężej, a ja marzę o kolejnym wodopoju. Na kolejnych kilometrach sytuacja nie poprawia się i zaczynam w myślach żegnać się z dobrym rezultatem. Dostrzegł to chyba jeden z biegaczy, który zaoferował mi zmianę przy wózku. Yyyy? OK! Chwycił, po czym przyznał, że sam biega z wózkiem, więc wie co czuję 😉 Pobiegliśmy tak z 300 metrów, po czym podziękowałem za wsparcie nie chcąc blokować miłego jegomościa.
Na trasie cały czas roi się od kibiców, dających super wsparcie. Niektórzy krzyczą Tri of Us, część „Zgrupka Team najlepszy Team”, a ktoś nawet po imieniu dopinguje Jasia 🙂 Temu najwyraźniej na tyle się to podoba, że nie jest nawet bliski zaśnięcia, bo cały czas siedzi w pozycji nawigatora. Jednocześnie temperatura coraz bardziej daje o sobie znać. Na każdym punkcie biorę aż 4 kubki. 2 z wodą i 2 izo. Ale nawet to pomaga tylko na krótko i po paru kilometrach znowu mnie suszy jak po sylwestrze.
Na 17. kilometrze jest trudny moment, bo przebiegamy tuż obok naszego domu. Pokusa, by skończyć w tym momencie jest spora 😉 Ola przyznała, że miała już tak dość na tym etapie, że gdyby spotkała kibicujących sąsiadów, to zeszłaby z trasy! Całe szczęście, że to ja miałem komórkę i klucze do domu, a sąsiedzi woleli nie wychylać nosa na ulicę, więc spotkaliśmy się jednak za linią mety. Przed nami jednak najgorsze.
Ostatnie 3 km to odrabianie nachylenia. Chwilę wcześniej dopadają mnie zające biegnące na 1:40. Miałem zamiar trzymać się tej ekipy, ale podbiegi na Solnej szybko zweryfikowały moje plany. Czworogłowe zaczęły piec, a reszta nóg nie chciała biec.
Tempo spadło już mocno poniżej 5:00. Na horyzoncie kolejny wodopój i kolejne 4 kubki trafiają do przełyku, a jeden na głowę. Jest nieco lepiej, ale za chwilę najtrudniejszy odcinek – długi wbieg po Alei Niepodległości. Zaciskam zęby, ale grymas zmęczenia mocno odrysowuje się na twarzy. 23 kg obciążenia przede mną w tej chwili ani trochę nie pomaga, choć też cudownie, że nie przeszkadza, bo przecież Jasiu nie śpi i mógłby dodatkowo uatrakcyjnić podbieg wątpliwą warstwą wokalną.
W końcu dobiegamy do Zamku i robi się płasko. W sumie tylko przez chwilę, bo za zakrętem w stronę Ronda Kaponiera znowu robi się stromo. Ale tam już czuć zapach mety. Stężenie kibiców jest największe, więc doping ogromny. Mózg już słabo rejestruje, ale staram się dziękować za uśmiechy słane w naszą stronę. Bałtyk, skręt w Grunwaldzką, potem w lewo i ostatnia prosta.

AAAA przyśpieszamy! Włącza się tryb turbo i wyprzedzamy po zewnętrznej, niczym Schumacher w najlepszych latach. 21 km za nami. Tu zaczyna się pomarańczowy dywan i piękny finisz. W efekcie… zwalniamy. A co tam, nacieszmy się tym widokiem. Gratulacje załodze z wózkiem rzuca też spiker i po chwili przekraczamy metę.
Czas? 1:42:53. Nienajgorzej, tym bardziej, że Garmin naliczył aż 21,5 km. Trochę tym wózkiem polawirowaliśmy. Tuż za metą do Jasia podbiega sympatyczna pani i wręcza Jasiowi równie sympatycznego misia. Ja wzorem większości finisherów padam na glebę. Ten bieg dawał mocno w kość.
Po dłuższej chwili wolontariusze delikatnie przeganiają nas w głąb, więc idziemy wypatrywać Oli, która dobiega parę minut później. Niezadowolona z siebie to mało powiedziane. Najtrudniejszy półmaraton w życiu. Przekonuję ją jednak, że w dała z siebie wszystko w obecnej formie i szacun za walkę do końca. Takie biegi też są bardzo potrzebne. A ten półmaraton smakował dobrze, nawet daleko od życiówki.
Jak się później stopniowo dowiadujemy – zdecydowanej większości znajomych nie udało się zrealizować zakładanych celów. Nikt jednoznacznie nie wskazuje przyczyny, choć każdy wspomina o pogodzie. Najważniejsze jednak, że chyba wszyscy zgodnie przyznają – to były na prawdę dobre zawody.
Plusy dodatnie
- Kibice – wow, ale ich było! Niemal każdy odcinek trasy to jeden wielki doping. Wielkie brawa za Wasze brawa i okrzyki!
- Pakiet startowy – fajna i dobra jakościowo koszulka, praktyczna torba i piwo. Żelu Diamant nie odważymy się spróbować po raz drugi.
- Komunikacja – pierwszy raz taka pozycja ląduje na tej liście, ale trudno nie pochwalić całej komunikacji wokół imprezy – aktywne i kompetentne kanały społecznościowe, cykle wykładów, racebooki, estetyczne i spójne grafiki. Wiele dużych imprez mogłoby się wiele nauczyć od PPM 😉
- Strefy odżywcze – jak zawsze długie, bogato wyposażone i z zaangażowanymi wolontariuszami.
- Darmowa komunikacja – zdaje się, że wróciła po przerwie. Warto odnotować, bo to też rzadkość.
- Atmosfera – kto był to z pewnością poczuł.
- Smaczki – ramka i billboard na pamiątkowe zdjęcia, dzwon dla życiówkowiczów czy misie dla dzieci w wózkach. Takie drobne i proste akcenty robią dużo dobrego dla wizerunku imprezy.
- Organizacja – generalnie – na medal
Plusy ni to dodatnie, ni to ujemne
- Medal – no ale ten medal, to jakiś taki bez wyrazu
- Trasa – z jednej strony ciekawy zabieg z odwróceniem trasy i pokonanie jej w przeciwnym kierunku, ale jednak była to trudniejsza opcja z wymagającą końcówką i zwodniczym początkiem.
- Pogoda – dla kibiców świetna, dla biegaczy niezła, choć pod życiówki niesprzyjająca.
Plusy ujemne
- Tłok – choć limit uczestników nie został osiągnięty, to czuć było ogromną masowość imprezy. O ile kolejek nie było dużo, to na trasie i w dojściach do stref startowych panowały niekiedy spory ścisk. O poruszaniu się tam z wózkiem już nie wspomnę 😉
Podsumowanie
Rzadko kiedy dysproporcja w plusach dodatnich i ujemnych jest tak duża. A nad tym jedynym ujemnym musiałem się nieźle nagłowić i podpytywać innych, którzy też nie bardzo mogli czegoś się doszukać. To świadczy tylko o jednym – to było naprawdę świetne zawody. Do zobaczenia za rok!