Na naszym blogu dość często będą gościły relacje. Co roku startujemy w kilkunastu imprezach sportowych, z czego większość jest warta opisania. Ta relacja będzie jednak wyjątkowa. „Zawody” te trwają tyle co pełen Ironman, wysiłek porównywalny jest do pokonania maratonu, a rezultat pozostaje na całe życie. Poród.
Środa, 20 kwietnia. Po intensywnym dniu w pracy udaje mi się wyjść w porę, by wpaść do domu, skontrolować stan Oli (bez zmian), chwycić za torbę i pójść na trening. Po ciężkim, półtora godzinnym spinningu planowałem jeszcze iść do sauny. Coś mnie jednak tknęło, żeby tym razem odpuścić i wracać do domu. Tam jednak okazało się, że Ola smacznie śpi, więc podświadomy red alert odwołany. Nie minęło jednak 10 minut, gdy się zerwała z kanapy i potuptała szybkim tempem do toalety. O tym co było dalej, nie ma sensu lać wody, bo one po prostu odeszły.
Telefon lekarza prowadzącego. Nie odbiera. SMS. Tak, to może być to. Lepiej zbierać się do szpitala. Gdyby akcja działa się w amerykańskim filmie, to zapewne w panice rzucilibyśmy się do samochodu, następnie utknęli w korkach i w efekcie poród odebrałbym ja, gdzieś w okolicy remontowanego od 5 lat ronda. Ponieważ jednak życie to nie film, to w rzeczywistości był czas na prysznic, ostatnią wieczerzę czy ponowne zapoznanie się przeze mnie z zawartością torby ciążowej (Ola pisała o niej tutaj). Zdążyliśmy nawet omówić wysokość, na jakiej mam zamontować półkę na książki, bo wszystko musiało być na cacy gotowe na powitanie Jasia. Z zadania się wywiązałem, jak widać na zdjęciu 😉
No to jedziemy. Ja nieco zestresowany, ale i podekscytowany. Ola przejęta, ale na tyle ile mogła – opanowana i daleka od paniki. Minę na zdjęciu celowo przyaktorzyła, więc się nie sugerujcie 😉 Jest dobrze.
Po 9 minutach jazdy docieramy do szpitala przy ul. Polnej w Poznaniu. Szybka rejestracja na izbie wytrzeźwień przyjęć, badanie USG i mamy potwierdzenie – rodzimy. Ale jeszcze bez spiny. Bez skurczów. Ze spokojem. Jedziemy na oddział położniczy. Sal porodowych jest aż 8, ale wszystkie zajęte. Z niektórych dobiegają charakterystyczne okrzyki, które Pan Prezes mógłby nazwać animalnymi. Mimo wszystko tworzy to specyficznie ciekawą atmosferę. Gdy okrzyki wyciszają się, a w ich miejsce słychać pierwszy płacz dzieci, na usta ciśnie mi się ogromny uśmiech. W końcu zaraz sam to przeżyję, bardzo mocno i blisko.
Na salę porodową wpuszczają nas o 23:40. Jest mała łazienka, klimatyczne lampki, fotele, nawet pufa (a dokładnie mówiąc worek sako). Normalnie prawie jak w hotelu, tylko łóżko jednoosobowe. Położna po uzupełniającym wywiadzie, kolejnych badaniach i podłączeniu do KTG sugeruje, żeby… iść w kimę. Ponieważ skurczów jeszcze nie ma, cała akcja na pewno jeszcze trochę potrwa, a warto zachować siły na kulminacyjny moment. Propozycja dość zaskakująca, ale nie do odrzucenia. Ola wygodnie rozłożyła się na łóżku, ja wcisnąłem się w kąt na fotelu i śpimy. Z małymi przerwami udało się pospać prawie do godziny trzeciej. Ola początkowo przesypiała nawet skurcze, ale potem na dobre ją wybudziły, a ona mnie, a tak smacznie sobie kimałem 😉
O godzinie 4:00 akcja zaczęła powoli nabierać rozpędu. Skurcze się nasilały i zmęczenie rosło. Jak na trasie biegu. Położne niczym wolontariusze na punktach odżywczych oferowały całą paletę znieczuleń i środków przeciwbólowych, ale Ola sięgnęła tylko po gryza banana i wodę. Twardzielka.
Około 5:30 Ola zmierzała już mocno ku finiszowi. Grono kibiców się powiększyło. Pojawił się lekarz oraz druga i trzecia położna. Na ten moment miałem przygotowane sucharsko-motywujące teksty (typu maraton przebiegłaś, triathlon ukończyłaś, a teraz miałabyś nie dać rady?!), ale ani to dobry moment ani okoliczności na stosowanie technik NLP. Ola krzyczała już konkretnie (zastanawiałem się, czy kiedyś mnie uraczyła taką amplitudą, ale chyba nawet to nie), a moją rolą było wyciszanie jej i zatykanie ust. Podczas parcia ucieka wówczas powietrze z przepony i cała para idzie w gwizdek, zamiast w miednicę. Panowie, pamiętajcie o tym, bo to chyba jedyna sytuacja, gdy kobieta będzie wam wdzięczna, że zamykacie jej usta, gdy wydziera się wniebogłosy 😉
Przy trzecim, intensywnym podejściu było już po wszystkim. O godzinie 6:03 na świecie pojawił się Jan Artur Zawisza. Chociaż nieco pośpieszył się w stosunku do planowego terminu, to ważył niemal 3 kilo i decyzją szpitalnego jury dostał 10 pkt AGPAR. A zdaniem totalnie nieobiektywnych rodziców był „najpiękniejszy na świecie”.
Duma mnie rozpierała. Miałem ochotę chwycić Jasia i zademonstrować światu niczym Rafiki małego Simbę. Powstrzymywał mnie tylko brak lwiej skały, no i pępowina.
Położna najwyraźniej dostrzegła moje rozterki i wnet dostałem specjalne nożyce (wiedzieliście, że tak wyglądają?). Trzema ruchami przeciąłem pępowinę, na zawsze zrywając więź łączącą matkę z dzieckiem. Tę fizyczną, bo tej emocjonalnej, to z pewnością nawet diamentową tarczówką bym nie pokonał 😉
Godzinę później Ola trafiła na salę poporodową. Mi adrenalina i przypływ sił minął i marzyłem o śnie. Wokół same łóżka, a tu trzeba trzymać fason. Ola z kolei – pod wpływem trzech dodatkowych hormonów – nakręcona i pełna sił. Jakby dopiero wstała, a nie zaliczyła poród. Dzwonimy do rodziców, by poinformować ich, że właśnie zostali dziadkami. Ogromna radość przemieszana z niedowierzaniem. Nie mówiliśmy im o niczym, choć rozmawiałem z rodzicami jeszcze wieczorem, będąc już w szpitalu. Przynajmniej oni się wyspali 😉
Kilka dni później Jasiu dostał zielone światło na wyjście ze szpitala i mogliśmy w pełnym, trzyosobowym składzie wrócić do domu. TRI of US nabrało pełnoprawnego charakteru i czeka nas najtrudniejszy start nie tylko w tym sezonie. Trzymajcie kciuki 😉
Na koniec jeszcze jedno. Gdy czekaliśmy na salę porodową rozmawiałem z matką innej dziewczyny, która sama za chwilę miała zostać mamą. Ojciec dziecka został na dole, „bo on woli na to nie patrzeć”. No bez jaj… Kobieta w ciąży ma znacznie bardziej przesrane niż jej facet. Dlatego naszym obowiązkiem jest by jej towarzyszyć i wspierać szczególnie podczas tego stresującego i bolesnego doświadczenia, jakim jest poród. Nawet jeśli matka rozważa rodzenie w pojedynkę, to warto ją przekonać, że możecie być jej przydatni. Poród to niezwykłe przeżycie i osobiście nie wyobrażam sobie, że mógłbym chcieć, aby to mnie ominęło i ktoś inny miał przeciąć za mnie wstęgę pępowinę na finiszu.