Gdy byłam w ciąży, wiele osób pytało mnie czego najbardziej mi brakuje, spośród rzeczy, z których musiałam zrezygnować. Alkoholu i imprez do białego rana? Niekoniecznie. Choć nie będę ukrywać, że na widok lampki czerwonego wina albo domowej nalewki ślinka czasem leciała. Czy tęskniłam za sushi czy pleśniowymi serami? Owszem bywało ciężko, ale dało się przeżyć. Brakowało mi spania na brzuchu czy weekendowych wypadów z tanimi liniami. Ale zdecydowanie najbardziej tęskniłam za bieganiem.
Mimo że Jaś był jak najbardziej zaplanowany i oczekiwany, pozytywnie zaskoczyła nas informacja, że zadomowił się tak szybko. Potwierdzenie od lekarza uzyskaliśmy na etapie kiedy przygotowywałam się do kilku wrześniowych startów zamykających sezon. W planach miałam jeszcze Kórnik Triathlon na dystansie ¼ Ironman, kolarski Bike Challenge czy wreszcie survivalowy Men’s Expert race. Dlatego też uskuteczniliśmy szybką akcję odsprzedaży pakietów i szukania wiarygodnej wymówki dla znajomych dlaczego rezygnuję ze startów. Nawrót starej kontuzji kolana wydawał się idealny.
Zawsze jak wyobrażałam sobie moją aktywność w trakcie ciąży, to zakładałam, że będę sobie truchtać jak długo się da, nawet z już widocznym brzuchem. Jednak jak przyszło co do czego i jak tylko dowiedziałam się o Jasiu (wtedy jeszcze Kajtku), to przestałam czuć się komfortowo podczas biegania i nie chciałam serwować Młodemu niepotrzebnej dawki wstrząsów. Wiem, że teoretycznie, jak tylko ciąża przebiega prawidłowo, to nie ma większych przeciwwskazań do biegania, ale ja odpuściłam i odstawiłam bieganie na dobre… Mój lekarz zresztą też zarekomendował zrobienie sobie przerwy w bieganiu, dając jednocześnie przyzwolenie na masę innych sportów (ale o tym napiszę w oddzielnym poście). No i stało się – ostatni, spokojny bieg zaliczyłam na początku września z Arturem, biegnąc nad Jezioro Maltańskie po odbiór jego pakietu na Bike Challenge. Swój zdążyłam w międzyczasie odsprzedać.
Potem przyszło mi tylko obserwować podczas spacerów z psem, jak długodystansowcy przygotowują się do startu w 16. Poznańskim Maratonie. Moje „odstawienie” biegania zbiegło się bowiem z okresem kiedy przygotowania do jesiennych startów pikują, a ja miałam świadomość że przez kolejnych 9-10 miesięcy nie będzie mi dane poczuć biegowych endorfin. W związku z tym widok biegających wzdłuż Warty ludzi, których mijałam wyjątkowo dużo podczas spacerów z Tosią, sprawiał że oczy mocno mi się szkliły. W poznańskim maratonie wystąpiłam zatem „tylko” w roli kibica, głównie jeżdżąc na rowerze od punktu do punktu i dopingując licznych, startujących znajomych.
Poza oczywistym uzależnieniem od biegowych endorfin i porządnego uczucia zmęczenia, złapałam się też na tym, że za każdym razem kiedy wracałam z pracy wkurzona lub zmęczona czy zwyczajnie miałam gorszy dzień, to nosiło mnie jak cholera i aż się prosiło, żebym poszła wybiegać zmęczenie i wku*wa. Brakowało mi tego uczucia ulgi, odreagowania i zrzucenia złych emocji, które zawsze w takich chwilach dawało mi bieganie.
Na całe szczęście okres ciąży udało mi się umilić innymi sportami, ale nie przestałam odliczać dni, kiedy przyjdzie mi znów założyć buty biegowe i ruszyć w teren. Nie wiem już sama ile razy wyobrażałam sobie ten moment, ale wiem że za każdym razem ta myśl sprawiała, że w oczach momentalnie notowałam nadmiar wilgoci.
No i stało się. Jako że Jasiu urodził się troszkę wcześniej niż zakładał termin, 6 tygodni, które należy odczekać po porodzie przed powrotem do treningów, przypadło na 1 czerwca – dzień moich urodzin. W moim przypadku trudno było o lepszy prezent, który można sobie samemu sprawić, zwłaszcza na okrągłe 30-te urodziny.
Zestaw zakurzonych po tylu miesiącach nieużywania ciuchów i butów biegowych przygotowałam już dzień wcześniej, naładowałam Garmina, słuchawki i czekałam.
Rano szybkie ogarnięcie siebie, cyc dla Małego i można „iść pobiegać”. Najpierw rozgrzewka w ulubionym zakątku łąki i po dokładnie 248 dniach przerwy znowu zaczęłam szybko przebierać nogami. Biegłam.
Wiedziałam, że nie mogę przesadzić z tempem, ale byłam też bardzo ciekawa na co będzie mnie stać po takiej przerwie. Pobiegłam w kierunku północnym, mijając KontenerART i dobiegając do starego portu nad Wartą, a następnie z powrotem do domu.
Pierwsze bieganie po ciąży zakończyło się po przebyciu dokładnie 5 km w 28:27 min. Czas podobny jak przy pierwszych „dłuższych” biegach w życiu, ale zdecydowanie nie chciałam przeholować na początku. Ewidentnie Ewka Ch. musi pomóc mi popracować nad mięśniami brzucha i wzmocnić plecy 😉
W efekcie pierwszy dzień jako 30-latka rozpoczęłam z bólem nóg. Tak jest – poza cudownym uczuciem po biegu, przypomniałam sobie również czym są zakwasy 😀 Na szczęście Artur zadbał o to, żebym nie cierpiała zbyt długo, ale o tym w kolejnym wpisie. Poza tym od kwasu mlekowego jeszcze mocniej zadziałały inne substancje – endorfiny!